wtorek, 15 stycznia 2013

Mniejsze zło ~Terrence Canvan.

Część Druga




Nastała wiosna. Był to okres, w którym ogrody zakwitały kolorami, zapachami i barwami. Możni tego świata nakazali wypuścić ozdobne ptactwo aby jęło się przechadzać między listowiem krzewów i róż. Ci bogatsi wyprowadzali na soczyście zielony trawnik koniki Falabella różnych maści i odcieni, aby wzbogaciły ich prywatne Rajskie Ogrody.

Na dworze Canvan'ów służba miała o tej porze roku ręce pełne roboty; musieli oni zetrzeć wszystkie zimowe kurze, umyć okna, wymienić zasłony i wypolerować parkiety, a wszystko to z powodu powrotu zza granicy najmłodszego z nich.

Terrence wracał w rodzinne progi, z szczerą niechęcią. Tyle musiał się natrudzić aby je opuścić kiedy to czas postanowił spłatać mu figla i przyspieszyć termin powrotu; a przynajmniej tak jemu się wydawało. Aby wyjechać do Anglii musiał nakłamać swej rodzicielce, oszukać ojca i przekupić wredną siostrę. Ostatecznie jego wyjazd wyglądał niczym ucieczka, bo w pewnym sensie nim był. Oczywiście nikt z rodziny czy przyjaciół nigdy by nie przypuścił iż Terrence jest w stanie coś takiego poczynić, ba! większość dotychczas twierdziła iż nawet nie mógłby o tym pomyśleć.

Mimo iż Terrence do rozrywkowych i gwałtownych nie należał, jeśli obrał sobie jakiś cel to prędzej czy później go osiągał. O wyjeździe marzył od dziewiętnastego roku życia i dopiero mając dwadzieścia cztery wiosny udało mu się ziścić to, co wydawało się jeno barwnym, odległym snem.

A teraz wracał bogatszy w doświadczenie lecz wcale a wcale nie usatysfakcjonowany. Gdy tylko kareta trzaskając żwirem pod stalowymi obręczami kół zajechała pod wrota do rezydencji, z budynku wylała się jego rodzina niczym morskie węże niesione spienioną falą przypływu. A przynajmniej tak sobie ich Terrence wyobrażał.

Nim został zaatakowany przez ową falę kąsających i pląsających domowników szybko polecił służącemu, który mu towarzyszył aby zabezpieczył jego bagaż, który ze względu na cenność trzymał cały czas przy sobie. Ten skinął głową, ujął w dłonie nie wielką walizkę i opatulając ramionami jak dzieciątko, wypadł z karety i czmychnął wgłąb rezydencji.

Terrence zaś nim dotarł do swej Ostoi Spokoju musiał przebrnąć przed liczne skargi, piski, uwagi i zgrzyty, lecz siły dodawała mu niema pochwała w ojcowskich tęczówkach. Mówiły one; "Wyjechałeś wbrew naszej woli, dowiodłeś, że nie jesteś już małym chłopcem ino mężczyzną, który sam podejmuje decyzje i potrafi się o siebie zatroszczyć". Mimo błahości owego niemego gestu Terr czuł w sercu ogromną radość albowiem rzadko widział w ojcu coś takiego.

Zazwyczaj ten sprzedawał mu chłodne, wyniosłe spojrzenia i ostre słowa lodowymi kolcami wbijające się w synowskie serce niczym ciernie. Skąd ta pogarda u ojca? Terrence od zawsze czuł iż go zawodzi. Nie był odciśniętym od szablonu współczesnego ideału synem.

Miast życia towarzyskiego od niepamiętnych czasów preferował samotnie spędzony czas z księgami, szkicownikiem bądź pamiętnikiem. Jako mały chłopiec uwielbiał obserwować życie owadów, zachodzące zmiany wśród roślinności z mijającymi porami roku, czytać przy świecy do rana baśnie i mity. Normalni chłopcy w jego wieku, w wolnych chwilach ganiali po ogrodach, psocili i mierzyli swe siły w walce na drewniane miecze. Terrence nigdy specjalnie nie miał kolegów czy przyjaciół.

Dzieciństwo spędził w samotności, czasem bawiąc się z siostrą, która za młodu była bardzo z nim zżyta. Gdy podrósł matka zatroszczyła się o to aby siostra zaprzestała niańczenia go, przeobrażając ją w wyniosłą, traktującą wszystkich chłodem damę. Tak samo jak i matka, ojciec myślał iż owa "rozłąka" wyjdzie ich synowi na dobre; że otworzy się on na świat, na ludzi i rozpocznie normalne życie, jakie chłopiec, a później także i mężczyzna powinien prowadzić. Lecz to tylko pogorszyło sytuację.

Terrence jął się jeszcze bardziej izolować, co chwila znajdując nowe hobby, które zajmowało mu całe dnie. Gdy przeczytał już wszystkie książki na temat nowych zainteresowań często wyruszał w teren aby je praktykować.

Nie lubił polowań albowiem nie lubował się w zabijaniu, nie pragnął stanąć w szranki z innym adoratorem Tej Jedynej, sam w ogóle nie oglądał się za kobietami.

Innymi słowy; bardzo niepokoił i zawodził swych rodziców.

A teraz widział w ojcowskim spojrzeniu to, czego od zawsze tak bardzo pragnął. Tak więc gdy już się uwinął z łkająca matką, przyjął ze stoickim spokojem na twarzy a ogromem przekleństw w duszy wiadomość o odwiedzinach ciotki i jej rodziny, zażył relaksującej kąpieli, która wcale relaksującą nie była, wreszcie znalazł się w swojej Ostoi Spokoju.

Kamienny taras gabinetu skierowany był na południe, jednocześnie będąc tak szerokim iż siedząc na nim mógł obserwować wschodzące i zachodzące słońce. Wnętrze gabinetu było palonym drewnem orzecha oraz dębu, tak dla kontrastu lecz z zachowaną tonacją. Na ścianach roiło się od regałów i kurzących się nań grzbietów książek, i opasłych ksiąg. Gdzieś w kącie majaczyły wetknięte w wiklinowy kosz mapy, gdzieś wisiały gablotki z starannie nadzianymi owadami na szpilki. Po ciemnym biurku skakały i pląsały liczne pergaminy, na których to widniało pochyłe, prawie że kobiece pismo Terrence oraz rysunki; zwierząt, układów gwiazd, przekroi minerałów czy też anatomiczne szkice roślin.

Wewnątrz biurka zamknięte na klucz, ukryte przed światem spoczywały bezpiecznie rysunki istot wyjętych z mitów i legend. Wkroczył więc do gabinetu, zamknął drzwi i opierając się o nie plecami wypuścił ciężko powietrze z płuc. W nozdrza szybko uderzył mu znajomy zapach kart ksiąg i palonego wosku świec. Uśmiechnął się do siebie półgębkiem i przeszedł do biurka, na którym to spoczywała walizka odniesiona przez zaufanego służącego.

Powiódł opuszkami palców po jej krawędzi lekko przygryzając wargę na samą myśl co też ona ukrywa. Wśród różnych przedmiotów przywiezionych zza granicy, zwykłych i niezwykłych znajdował się Ten Jeden. To on sprawiał iż włos na jego młodzieńczym karku jeżył się, ramiona i przedramiona obsypywała gęsia skórka a do wnętrza ciała wdzierało się podniecenie, strach i chorobliwa ciekawość. Ukrył on walizkę w szafce biurka i zabierając ze sobą klucz wyszedł z gabinetu aby legnąć wśród ciepłych, miękkich poduszek łoża albowiem wolał zbadać przezeń przywiezione przedmioty gdy będzie w pełni wypoczęty, i dzięki temu sprawny.

Lecz nie było mu to dane albowiem rankiem obwieszczono mu iż cioteczka przyjedzie wcześniej, a tak dokładniej jeszcze tego samego dnia. To sprawiło iż Terrence z jękiem opadł na powrót w poduszki mrucząc aby służki wcisnęły kłamstwo matce iż źle się poczuł i zapragnął zjeść śniadanie u siebie. Gdy już się z nim uporał począł myśleć gorączkowo jakby tu się czym prędzej wywinąć od spotkania. Cioteczka jak to na starszą damę przystało musiała dawać wszystkim, a zwłaszcza Terrence we znaki iż ma ona nader zawyżone wymagania i gusta do, właściwie wszystkiego w okół.

"Terrence Twoja matka nic nie wie o wystroju wnętrz, zabierz to paskudztwo z moich oczu.", "Terrence kto cię tak ubrał? Przebierz się bo zaraz pomylę Cię z parobkiem", "Terrence moja herbata jest za gorzka, bądź taki łaskawy i idź do kuchni znaleźć winowajcę." , " Terrence (...)", " Tak nie może być, Terrence (..)"," Co za niechlujność. Terrence!(...)".

Jego mina wyrażała wszystko. Oczywiście cioteczka nie tylko nad nim się znęcała, ale także i nad jego siostrą; Margaret. Co prawda nie aż tak bardzo, ale jednak, i to go pocieszało. Przynajmniej sam nie musiał cierpieć.

Powstał z łóżka i będąc, z lekka rozczochranym przyjrzał się sobie w lustrze. Widział w nim wysokiego mężczyznę, o niezbyt szerokich barkach, ale i nie wąskich, smukłej talii, i delikatnej cerze bez skaz. Żadnych blizn, którymi mógłby się pochwalić, żadnych szram po upadkach z dzieciństwa. Miał ciemne jak najgłębsza noc oczy pełne bystrych iskier wirujących nad tonią wewnętrznego spokoju i opanowania. Grube brwi oraz burzę gęstych, długich za ramiona i równie czarnych co tęczówki ślepi włosów, często opadających mu na twarz.

Wielokrotnie powtarzano mu iż mógłby mieć panien na tony, tym bardziej iż wiedział jak się z nimi obchodzić, i jak trafić w ich gusta. A jednak nie adorował żadnej od wielu lat albowiem praktycznie w ogóle nie wychodził poza tereny rezydencji. Bo wiedział, że miłością jego jest nauka.

Odwrócił wzrok od lustra i jął się nie spiesznie przyodziewać, jednocześnie starając się wymyślić plan przetrwania na dzisiaj.




Nie sądziłem, że to miejsce potrafi być tak bajecznie piękne albowiem tęsknota zmienia spostrzeżenia człowiecze. Tutejsze ogrody są niczym boski Eden. Wszystko wydaje się być wprost wyjęte spod Jego ręki, przepływające między palcami by następnie falą zapachów, kolorów i dźwięków uderzyć człowieka w twarz, i zatrzymać czas. Mógłbym wieczność spędzić na przesiadywaniu, na ganku i obserwować ten krajobraz byleby pozostawał niezmienny w swej zmienności.

Dziś przyjechać ma do nas cioteczka, ku uciesze mojej rodzicielki a ku moim i mojej siostry, cierpieniom. Ta istota jest dla mnie niczym jadowity wąż w rajskim ogrodzie; zaraz menda będzie próbowała pluć mi jadem w twarz. Dlatego też coby zachować szacunek ku starszej zjem grzecznie z nią obiad po czym czmychnę ile sił w nogach do altanki w okół, której rosną same róże. Wspomniałem, że cioteczka ma na nie alergie?




Obiad dłużył się tak bardzo iż Terrence jął się zastanawiać, czy aby jego żołądek nie stał się bezdenną próżnią. Cioteczka wypytywała go o wszystko co związane z jego podróżą a gdy odpowiadał, co prawda skąpo wtrącała swoje kąśliwe trzy grosze. Na szczęście władając niemalże mistrzowsko słowem, młodzieniec prędko odwrócił jej uwagę od siebie wzbudzając przy stole dyskusję na temat Anglików i ich dziwacznego akcentu.To pozwoliło mu szybko dokończyć posiłek i wymawiając się iż potrzeba mu świeżego powietrza chwycił tomik mitów i ruszył do altany. Teraz przynajmniej będzie miał spokój do kolacji, no chyba że jakaś nadludzka siła oszczędzi mu dalszych cierpień i gromem z jasnego nieba porazi kochaną cioteczkę; w co wątpił.

Ku jego niezadowoleniu okazało się iż nawet w altanie nie zazna spokoju albowiem po skończonym obiedzie odwiedził go syn cioteczki;Travers. Młodzik miał siedemnaście wiosen, był nader chudy lecz wysoki przez co Terrence porównywał go do pająka; jednego z tych jadowitych pająków. Gówniarz był tak rozpieszczany przez cioteczkę, że obecnie "wyżej srał niż głowę miał". Wszyscy i wszystko musiało wiedzieć o jego tytułach, rodzinie i pochodzeniu, a także szlachetności krwi.

Wkroczył więc do altany tym swoim wkurzającym, dostojnym krokiem i przystanąwszy przy malowanej, białej balustradzie spojrzał na oczko wodne widniejące nieopodal.

- Nie podoba mi się, jak traktujesz moją matkę, Canvan. - Rzekł ku niemu nawet nań nie patrząc. Terrence właśnie był w trakcie czytania mitu, który planował przeczytać dzisiejszego wieczoru. Siedząc więc na krześle, z założoną nogą na nogę i opartym o kolano tomikiem zerknął na szczeniaka niczym na kupę łajna.

- Szukasz dziury tam gdzie jej nie ma, mój drogi. - Mimo iż w środku już się cały gotował jakby diabeł wrzucił go do piekielnego gara, jego twarz, ruchy i głos pozostawały spokojne i niewzruszone.

- Mam oczy Canvan. Chcesz ją zbyć prostymi, szybkimi odpowiedziami a gdy Ci się to wreszcie uda, uciekasz. Bardzo mi się to nie podoba. - Obrócił się ku niemu sztywno jakby połknął kij od miotły tonem głosu doprowadzając Terrence do niebezpiecznego wrzenia.

- Sugerujesz więc, że oczyma jesteś w stanie zaobserwować znaczenie i długość słów jakie padają z mych ust, nie używając przy tym narządu słuchu? Ewoluowałeś? - Dodał ostatnie pytanie i poczęstował go uśmiechem, jakim rodzic karmi dziecko gdy zrobi jakąś głupotę lecz nie chce aby się rozpłakało. Travers zmrużył jasne jak u ryby ślepia:

- Ciekaw jestem czy szabelką równie dobrze operujesz co słowami. - Syknął starając się przelać jak najwięcej jadu w każde wypowiedziane słowo. Na Terrence jednak nie zrobiło to wrażenia. Czuł, że wygrał tą bitwę.

- Ah, bo to już wiosna. Podczas okresu godowego samce czując napięcie seksualne wywołane przez ruję samic, rywalizują między sobą o jedną z najlepszych. Cioteczka nie jest tą najlepszą więc nie widzę sensu o nią zdzierać futer i pazurów. - Być może przegiął. Być może Travers rzuciłby się na niego i Bóg jeden wie jakby się to skończyło gdyby nie krzyk cioteczki wołający do siebie swojego najukochańszego syneczka.

Gówniarz w półkroku ku Terrence zamarł, wlepiając weń nienawistne wejrzenie. Ten nie pozostał mu dłużny lecz doprawił ową wrogość cwaniackim, złośliwym uśmieszkiem. - Jeszcze odszczekasz te słowa, Canvan. - Rzucił ozięble i oddalił się odprowadzony czujnym spojrzeniem, ciemnych tęczówek mężczyzny.



- "Wśród milczenia głuchego szli na świat daleki, Drogą ciemną i mgłami zaległą gęstymi, I już się mieli wkrótce wydostać z podziemi, Gdy strwożony, czyli za nim idzie Euredyka, Oglądnie się Orfeusz- a wtem żona znika."" - Terrence zrobił chwilową przerwę pomiędzy zdaniami aby dodać dramatyzmu czytanemu przezeń mitowi, jednocześnie rzucił znad lektury ciemnym ślepiem by zlustrować twarze kobiet go słuchających

Była pora wieczorna, dokładnie po kolacji większość zebranych udała się do salonu aby móc wspólnie chłonąć kulturę w postaci fortepianowej muzyki i czytania mitów.

Wyprostowany, z czarnymi włosami spiętymi w warkocz, który spływał mu po ramieniu stał przed palącym się kominkiem na środku salonu. Kobiety odziane w wykwintne, starannie wykrojone suknie spoczywały na krzesłach i fotelach zaś mężczyźni otaczając pomieszczenie kręgiem stali przy nich wiernie niczym psy.

Wszyscy wpatrzeni w Terrence wsłuchiwali się w mit, który przedtem nikt inny nie raczył przeczytać w trakcie takiego spotkania. A że publika naszego młodego hrabiego głównie składała się z kobiet wiedział on dobrze co wprawi je w zachwyt i wywoła u nich ciche westchnienia skierowane w stronę Orfeusza.

- " Próżno ją objąć, próżno zatrzymać się stara: Pierzcha Euredyka, jak dech, jak czcza mara; Lecz nie śmie się użalać nad tą srogą zmianą, Chyba by się żaliła, że jest zbyt kochaną. Słabym głosem ostatnie pożegnanie daje I zapada się znowu w smutne śmierci kraje."- Jego słowa odbijały się cichym echem od ścian, przenikały na pogrążony w nocnym mroku korytarz oświetlony jeno bladą, ledwo widoczną księżycową łuną. Samotna służka przystanęła przy drzwiach salonowych aby wprawnym uchem wyłapać ostatnie zdania mitu płynące w powietrzu spokojnymi tonami Terrencowego głosu.

Nikt oczywiście nie zauważył iż brakowało w salonie jednego członka rodziny. Był nim Travers. Jednak każdy dobrze wiedział iż młokos, z racji swego młodego wieku był bardzo energiczny i tego typu wieczorki rodzinne przychodziło mu spędzać w ogromnych katuszach. Tak więc zwykle rodzina przymykała oko gdy ten cichaczem, myśląc iż nikt go nie widzi ulatniał się z salonu, prostak.

Gdy wieczór się zakończył księżyc powoli osiągał górski szczyt na nieboskłonie. Kobiety rozeszły się aby przygotować się do snu a mężczyźni pozostali jeszcze na parę chwil w salonie.

- Nie pojmuję tego Terr. - Ozwał się jego przytłusty wuj o haczykowatym nosie i ostro podkręconych, gęstych wąsach. Terrence spojrzał nań pytająco znad stoliczka, na którym postawiono kryształowe literatki oraz trunek powszechnie wśród Canvan'ów lubiany; whyski.

Wuj widząc iż zwrócił na siebie jego uwagę kontynuował zupełnie nie zwracając uwagi iż reszta mężczyzn dziwnie poczęła się ulatniać. - Widzę, że potrafisz obchodzić się z kobietami a mimo to żadnej u boku nie masz. Ile to już wiosen Ci stuknęło? Dwadzieścia trzy?

- Dwadzieścia cztery, wuju. - Poprawił go ze spokojem w głosie jednocześnie prostując się i odprowadzając wzrokiem pozostałych członków rodziny. Wiedział już co się święci. - Ojciec namówił Cię na tą rozmowę, nie mylę się, wuju?

Wuj jednak tylko się roześmiał wprawiając swój ogromny brzuch w drżenie. Odebrał on literatkę od Terrence i poruszył nią w dłoni przyglądając się "pracy" cieczy w niej zawartej.

- Ależ oczywiście, że nie mój drogi. Jak cała Twoja rodzina zamartwiamy się o Twoją przyszłość. Od ponad dwóch lat nie adorowałeś, żadnej z pięknych pań, nie brałeś udziału w pojedynkach ani też żadnych zawodach. - Zrobił chwilową przerwę by wysączyć trunek uwięziony w krysztale literatki. - Szczerze powiedziawszy zaczynają krążyć nieprzyjemne plotki na Twój temat, czy aby to czasem nie oglądasz się za chłopcami. Dobrze wiesz, że jeśli jest to prawdą mnie możesz powiedzieć.

Terrence o mało nie zakrztusił się whyski przysłaniając usta pięścią.

- Nonsens. - Wykrztusił. - Jakbym słyszał ojca. Wuju oszczędź mi tych bzdur na litość boga i bogów. Może zaraz poczniesz wymieniać mi to co robię a czego nie robię?

Wuj zmarszczył haczykowaty nos i pokręcił wąsami po czym wygiął wargi w uśmiechu sprawiając iż jego policzki stały się groteskowo wypukłe:

- Nie chciałem Cię rozeźlić, ale skoro odczuwasz gniew to z Tobą chyba wszystko w porządku. - Zarechotał i odstawił pusty kryształ na stoliczek. - Jutro mam zamiar wybrać się na polowanie, może zabierzesz się ze mną? Porozmawiamy na spokojnie bez ścian z uszami i oczami. - Puścił mu oczko, poklepał go po ramieniu i ruszył w stronę wyjścia.

- Z przyjemnością, wuju. - Odparł odprowadzając go wzrokiem i rzucają mu jeszcze ciepłe "Dobranoc". - Byleby dalej od ciotki. - Dodał mrukliwie i dolał sobie whyski.

Być może dobrze zrobił iż wypił trochę więcej albowiem to co zastał w gabinecie zwaliłoby go z nóg. Wszystkie mapy, rysunki i zapiski leżały na ziemi porozwalane niczym słoma w oborze. Niektóre z ksiąg także "wyfrunęły" z swoich miejsc, teraz grzejąc miejsce po drugiej stronie pomieszczenia. Najbardziej jednak wstrząsnął nim wyłamany zamek w szafce biurka. Podbiegł prędko do mebla i jął sprawdzać czego brakowało. Tak jak się spodziewał; przedmioty, którymi miał się zająć zniknęły.

Jeszcze nigdy nie czuł takiej paniki i gniewu jak dzisiejszej nocy.

W umyśle zaświtała mu pewna myśl, tak niegodna, niewdzięczna i prostolinijna, że aż dziw, że o tym pomyślał. Czując przypływ adrenaliny, który uderzył w jego żyły falą gorąca wypadł z gabinetu i porwawszy szablę, z stojaka w salonie ruszył w pościg za sprawcą.

Jego zmysły przyćmione furią obrały zupełnie inne obroty, niczym już nie przypominając ludzkie. Wydawał się być zwierzęciem, głodnym drapieżnikiem toczącym z pyska pianę, o obłąkanych ślepiach, nieustannie węszące, zawzięcie podążające za nikłymi śladami chorego, rannego zwierza. Nigdy przedtem nie czuł tego stanu lecz w chwili obecnej interesowały go tylko dwa cele; dopaść i ukarać. Oczami wyobraźni widział odcięte łapska złodzieja, sikającą posokę z kikutów i wrzask tak głośny, że aż rozkoszny dla jego uszu.

Pamięć została zamazana, po dziś dzień nie wiedział jak odnalazł sprawcę, za to pamiętał strach wymalowany na jego wąskiej twarzy. Młody Travers wyglądał w tamtej chwili niczym zając zagoniony w kozi róg. W jego jasnych, rybich oczach niczym od gładkiej tafli lustra odbijał się Terrence; usposobienie drapieżnika, z obnażonymi kłami rzucającego się na ofiarę. W istocie sprawa od strony Traversa wyglądała inaczej:

Wymknąwszy się z spotkania, którego i tak nie cierpiał całym swoim jestestwem wdarł się do kuchni by zwinąć jabłko. Przy okazji nawinęła mu się kucharka, całkiem młoda i urodziwa. Patrząc na wiek Traversa, w mig poczuł on dziką rządzę, a że był szlachetnej krwi taka brudna, bez znaczenia dziewka powinna dać mu się posiąść jeszcze zaraz na blacie. Ta jednak okazała się być nieświadomą swego żałosnego stanu, jaki pełniła w obecności tak wysoko urodzonego więc czym prędzej czmychnęła z kuchni. Jako że w Traversie zagotowała krew, porzucił on ledwo nadgryzione jabłko i ruszył za nią w pościg aby to po dopadnięciu swej ofiary pokazać jej prawdziwe męstwo. Nie dogonił jej jednak albowiem jego uwagę przykuło coś znacznie lepszego, coś co przewyższało chęć zadania gwałtu.

Drzwi od gabinetu Terrence były uchylone a wnętrze pomieszczenia kusiło zmysły Traversa zapachem map i wosku świec. Oto miał okazję aby okrutnie zemścić się na swym największym wrogu i tak też uczynił. Wdarł się do gabinetu, na początku chcąc narobić jedynie bajzlu lecz gdy dobrnął wśród fruwających ksiąg i kart do biurka, widząc zamknięte szuflady jął się włamywać.

Wyjąwszy sztylet, który zawsze przy sobie nosił dla bezpieczeństwa, bestialsko i mało dyskretnie wręcz powyrywał zamki z drewna. W górnych szufladach znalazł jedynie zapiski i bezużyteczne dla niego papiery więc dobrał się do szafki, a tam czekał nań łup w postaci świeżo przywiezionych z Anglii przedmiotów. Nie mogąc się zdecydować co z nimi zrobić postanowił ukraść je i zniszczyć na oczach swego wroga gdy nadejdzie pora.

Jakże wielkie było jego zdziwienie gdy w trakcie powrotu do swych komnat drogę przeciął mu nie kto inny jak Terrence. Na dodatek nigdy nie widział go w takim stanie więc prędko strach wkradł się w jego pierś zmuszając serce do galopu.

Trzymał on szablę, tak mocno iż zbielały mu knykcie. Z pomiędzy lekko rozwartych warg wydobywał się cichy warkot, pierś unosiła się szybko w przypływie furii. Wlepiał on czarne niczym noc ślepia w Traversa, pełne żądzy krwi i obłędu.

Gdy zaatakował osłonił się teczką. Szabla niczym w masło weszła weń przeszywając ją na wylot i o mało nie pozbawiając Traversa oka. Terrence szarpnął szablą chcąc się uwolnić lecz tylko przyciągnął przeciwnika do siebie. Wykorzystał ten fakt i sieknął go z ogromnym rozmachem pięścią w twarz. Młody upadł na ziemię puszczając teczkę, która rozwarła swe klapy sypnąwszy nań przedmiotami uwięzionymi wewnątrz. Czując jak krew z pękniętego nosa i łzy zalewają mu twarz jął w panice macać za czymkolwiek, czym mógłby się obronić.

Terrence kopnął go w twarz odrzucając gówniarza od przedmiotów lecz nie zauważył iż temu udało się jeden z nich pochwycić. Chwyciwszy go za fraki podciągnął go do pionu, przygwoździł do ściany i jął okładać pięścią w twarz. Młody nie mogąc wykrztusić z siebie ni słowa, ni krzyku próbował osłaniać się rękoma ostatecznie na oślep zamachnąwszy się przedmiotem, jaki ściskał w dłoni.

Na szczęście Traversa, a nieszczęście Terrence, ową rzeczą okazał się dziwacznie wyglądający sztylet.

Rękojeść nie posiadała jelca i była w kształcie kruczych łbów, przewijających się niczym węże pomiędzy piórami. Klinga wiła się jak gadzie, obślizgłe cielsko i była pokryta grawerem aby przypominała łuski. Całość nie była z metalu lecz z dziwnego, czarnego kamienia przypominającego diament. Osrebrzone były jeno łuski i pióra. Także właściwości sztyleciku były nader dziwaczne. Wszedł on pierś, pod obojczykiem Terrence jak w masło wystawione na słońce a gdy już się w nim zatopił powietrze wypełnił krzyk. Travers nie był pewien czy to był krzyk Terrence, czy jakiejś innej istoty albowiem był zbyt otumaniony i oszołomiony od ciosów. Ważniejszym było to co później się wydarzyło. Sztylecik rozpadł się, sypnął drobnymi jak mak odłamkami w twarz Traversa uderzając w rybie oczy.

Ból był tak potworny iż osunął się on na ziemię i jął się wić. Oczy Terrence rozszerzyły się w przebłysku świadomości lecz było już za późno. Odłamki jakie ugrzęzły w jego ciele zaczęły wibrować, z sykiem wypalać mięso by dostać się do serca. Jął się drapać po ranie, wciskać weń palce desperacko starając się wyciągnąć resztki sztyleciku lecz jego próby spełzły na nic. Dobrnęły one do jego przyspieszonego serca i wbiły się w nie rozsiewając dziwną, wibrująca falę po całym jego ciele. Świat zawirował mu przed oczyma, jął opadać w bezbolesny, bezwonny mrok słysząc jedynie w głowie echo wrzasku cierpiącego Traversa.




----- Dacie wiarę, że to miała być KP?(!) W ostateczności przeobraziła się ona w nieudolne opowiadanie (cz.I), które zaczyna się nieudolnie a jeszcze bardziej nieudolnie kończy. Ten kto to przeczytał jest pro. Enjoy! :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz