Część pierwsza
Wuj gładził tłustymi palcami cioteczkę po plecach, kiedy ta wypłakiwała mu się w ramię. Zaprzestał już prób uspokojenia jej gdyż nie dawały one żadnego skutku.
Spojrzał w sufit i westchnął do swych ponurych wizji przyszłości; zapewne po tym wydarzeniu żona już nigdy więcej nie będzie chciała znać swego brata, jego żony i dzieci. Zabroni mu ich odwiedzać, kontaktować się, innymi słowy; nakaże aby o nich zapomniał. Obawiał się tego i był pewien iż tak właśnie się stanie, dlatego więc odprowadził ją do łaźni aby zażyła odprężającej kąpieli, i dała mu spokój. On zaś udał się do brata żony aby z nim porozmawiać póki jeszcze mógł.
- Jak Terrence się czuje? - Wkroczył do holu gdzie stała już reszta rodziny nikt jednak wejść do pokoju młodzieńca nie mógł albowiem był przy nim lekarz. Wszyscy zdziwili się jego pytaniem, z góry twierdząc iż znienawidzi on reszty Canvan'ów.
- Nie wiemy, lekarz jest u niego od godziny i zabrania jakiegokolwiek kontaktu. - Chlipnęła Friga, matka Terrence. Jej mąż stał przy niej i otulał ją ramieniem, jego twarz nie wyrażała nic, jak zawsze. Margaret, starsza siostra rannego młodzieńca stała do nich tyłem i spoglądała na ogród zza szkła galeryjki. Cicho popłakiwała w samotności nie dając po sobie poznać zbyt wielu emocji, tak jak ją uczono.
- Przykro mi z powodu oczu Traversa. - Zaczęła Friga jedwabną, wymiętą chusteczką ocierając łzy, które perlistymi strumieniami spływały po jej bladych z troski o syna policzkach. - Będziemy się modlić aby Bóg wrócił mu wzrok. - Załkała spoglądając na wuja z żalem. Ten jednak jakby niewzruszony poruszył wąsami lekko je przyczesując dłonią.
- Należało mu się. - Mruknął wywołując ciężki szok u płaczącej kobiety. - Był prostacki i rozpieszczony, może to kalectwo zmieni go na lepsze.- Friga nie mogła wykrztusić słowa w siebie widząc taką obojętność wuja na cierpienia jego własnego syna więc jej mąż, widząc co się święci odesłał ją z jej córką do ich komnat aby się wyciszyły.
- Baliśmy się, że nas znienawidzisz. - Odezwał się mrukliwie Hubert gdy kobiety zniknęły im z oczu. - Nigdy bym nie przypuszczał, że mój syn będzie do czegoś takiego zdolny. On z natury unikał miecza i wszelakich potyczek.- Jął się tłumaczyć lecz wuj mu przerwał:
- Twój syn, mój przyjacielu jest niewinny, lecz bez winy nie jest. Oboje zostali ukarani przez Boga cierpieniem. - Odparł ze spokojem rzucając okiem na dębowe drzwi do pokoju Terrence. - Ta zrzęda zabroni mi się z Wami widywać. - Dodał a w jego gruby głos wkradła się ponurość.
- Czyżby kobieta Cię zdominowała, przyjacielu? - Spytał nie mogąc sobie wyobrazić wiosennych wieczorków bez jego towarzystwa przy whyski.
- Być może. - Wzruszył ramionami. - Lata już nie te, świetność ma przeminęła więc i kobieta silniejszą bywa. - Mruknął patrząc jak drzwi od Terrencowego pokoju się otwierają ze skrzypnięciem.
Lekarz nie wyszedł z mroku pomieszczenia ino zaprosił dwóch mężczyzn do środka, w duchu będąc uradowanym iż nie ma wśród nich płaczącej matki spoczywającego w łożu młodzieńca. Podeszli więc w trójkę do rannego lustrując jego bladą, umęczoną twarz. Gorączkował, wręcz majaczył od temperatury szalejącej w jego młodym ciele. Obfite krople potu spływały po jasnym czole, wijąc się między poprzyklejanymi do skóry kosmykach czarnych włosów. Wargi miał sine, oddech nierówny i chrypliwy. Non stop coś mamrocząc pod nosem spoglądał na ich twarze lecz ich nie widział.
- Doktorze, jakie są szanse, że przeżyje? - Spytał cicho Hubert czując jak dłoń przyjaciela ciężko opada mu na ramię w geście pocieszenia. Oboje wiedzieli iż nie możliwym było aby Terrence przeżył noc.
Doktor milczał chwilę nie spoglądając na nich albowiem ciężko przychodziło mu mówienie prawdy w takich chwilach.
- Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. - Zaczął starając się jak najdłużej omijać odpowiedź na beznadziejne pytanie ojca. - Obawiam się iż medycyna nie jest w stanie nic tutaj zdziałać. - Westchnął i pokręcił głową dopiero po chwili spoglądając mu w oczy. - Nie dożyje ranka.
Powietrze uszło z Huberta czując jak zalewa go fala gorąca a zaraz po niej zimna. Czas zatrzymał się, zegar przestał tykać. Dopiero teraz do niego dotarło co przyszło mu stracić.
Spojrzał na twarz konającego syna czując jak łzy cisną mu się do oczu a żal zaciska żelazną pięść na przełyku, nie pozwalając wykrztusić słowa. Tedy to poratował go wuj odezwawszy się i odwracając w ten sposób uwagę lekarza od Huberta:
- Mówił waćpan, że medycyna nic nie zdziała. Nie wierzę, że nie da się już nic zrobić. - Odparł stanowczo. Zawsze gdy nadchodziły ciężkie chwile on jedyny potrafił trwać w tym co wydawało się absurdalne i dzięki temu wyciągał rodzinę z wielu kłopotów. Lekarz nań spojrzał milknąc i blednąc z lekka tedy to wuj wiedział już co zamierza rzeknąć:
- Owszem jest ktoś, kto mógłby pomóc. - Za jąkał się więc odchrząknął przełykając gulę jaka stanęła mu w gardle. Widząc ponaglające spojrzenie wąsatego mężczyzny i zrozpaczone, lecz z iskrą nadziei ojca kontynuował. - Myślę, że magik mógłby coś tutaj zdziałać. Przedmiot, którym została zadana rana niewątpliwie był magiczny.
Serce Huberta zamarło w przypływie nadziei i prędkim jej odpływie. Paranie się w magii groziło stosem o ile Inkwizycja wyniuchała iż się w niej ręce maczało. Była zakazana i obrzydliwa w jego mniemaniu a teraz stała się ostatnią deską ratunku dla jego tonącego syna. Jeśli nie przystanie na propozycję Terrence niewątpliwie skona a wtedy Hubert straci jedynego dziedzica. Z drugiej strony jeśli dopuści magika do syna narazi go na śmierć od strony Inkwizycji. I w jednym przypadku, i w drugim Terrence skazany był na śmierć lecz tylko jeden z nich dawał mu możliwość dłuższego żywota. Czemu on się wahał? Miał pieniądze i wpływy, jeśli by zechciał mógłby skutecznie zatuszować całą sprawę. Uratowałby syna od nieczystej śmierci albowiem w takim stanie nie był on na siłach aby się spowiadać. Klamka zapadła.
- Daj waćpan namiary na tego magika.
Pearkins widział wiele beznadziejnych przypadków w swoim życiu albowiem głównie zajmował się chorobami nieuleczalnymi pod względem medycyny i z tego właśnie żył, lecz z czymś takim spotkał się pierwszy raz. Owszem widział już rany pozostawione po magicznych ostrzach lecz to, ciężko było nazwać ostrzem.
Podszedł do konającego i podwinął rąbek bandaży, luźno spoczywających na jego piersi. Skrzywił się na widok paskudnej rany; cała w ropie spuchnęła tak mocno iż magik mógł z łatwością dostrzec pulsujące mięso. Młodzieńcowi wiele godzin życia nie zostało.
Spojrzał na rodzinę stojącą pod drzwiami o minach spłoszonych królików, jakby mrugnięciem był w stanie rzucić nań klątwę. Przywykł do takiego traktowania więc nie zwrócił na to uwagi.
- Prosiłbym aby wielmożne Panie i wielmożni Panowie zaczekali przed drzwiami. - Odezwał się z niezmąconym morzem spokoju w głosie. Jak się spodziewał doszły go protesty od strony matki:
- Nie zostawię swojego syna sam na sam z czarcim pomiotem! Nie pozwolę skraść jego niewinnej duszy! - Wybuchnęła. Jej mąż zaklął soczyście i chwyciwszy ją za ramiona uspokoił ją:
- Friga, ten człowiek próbuje pomóc naszemu synkowi. Nie zaszkodzi mu, obiecuję Ci. Jeśli coś mu się stanie osobiście dopilnuję aby sięgnęła go kara. - I tutaj łypnął na magika, który pozostawał niewzruszony. - Przepraszam za moją żonę. Jest bardzo podenerwowana.
- Nic nie szkodzi. - Odparł Pearkins, którego osobiście nie tknęła przemowa ani jednego, ani drugiego. Wiele razy spotykał się z gorszym nastawieniem lecz rozumiał tą kobietę, jej ból i strach, i nie miał jej tego za złe.
Gdy wreszcie pozostał sam na sam z rannym przysiadł na krańcu łoża i jął badać palcami ranę. Musnął ją opuszkami i zebrawszy ropę przystawił ją do nosa, i zaciągnął się zapachem. Poza smrodem zakażenia wyczuł to czego szukał; magię.
Myśląc chwilę i nie mogąc rozpoznać źródła postanowił jej zasmakować. Oblizał palec z ropy i przymknął oczy. Wnet uderzyła w jego zmysły fala nieczystej, brudnej i złej magii. Oblepiła jego ciało z piskiem, wbiła pazurki w skórę i jęła się wdrapywać po nim jak po nieruchomej kłodzie. Za wszelką cenę chciała dostać się do ośrodka jego życia, duszy i magii lecz ten przygotowany na taki atak odepchnął ją od siebie.
Wywrócone białkami oczy wróciły do normalności, ciało przestało drgać a usta mamrotać wersy ochronnych zaklęć. Mimo iż mara opuściła jego ciało on wyczuwał jej obecność w pokoju. Krążyła po suficie, ścianach, między regałami i ukrywała się za lustrem lecz najsilniejszym jej ośrodkiem był właśnie konający na łożu. Pearkins spojrzał na jego umęczoną twarz, na ciało krzyczące każdą swoją komórką;
"pomóż!pomóż!". Młody mężczyzna nieustannie walczył o życie, za wszelką cenę trzymał się kurczowo krawędzi, z której go zepchnięto lecz Pearkins wiedział, że jest na przegranej pozycji.
- Wybacz mi. - Szepnął cicho. - Ale tutaj kończy się Twoja droga, młodzieńcze. - Powstał z łóżka. Nie mógł pozwolić aby ta poczwara nim zawładnęła, a na pewno by to uczyniła gdyby jej ofiara tylko przeżyła. Nie znał tej magii, nie był pewien skąd pochodził lecz na pewno wiedział iż jest bardzo stara, i odległa. Nie bez powodu zaklęto owego stwora w niepozornie wyglądającym sztyleciku.
Ledwo wyszedł przed pokojowe drzwi a już został oblężony przez zrozpaczoną rodzinę. Wnet ciężko mu się zrobiło na sercu widząc ich cierpienie.
- Wyleczyłeś go, magiku? Czy mój syn przeżyje? - Zachlipała matka kurczowo łapiąc go za ramiona. Zacisnęła na nich palce tak silnie, że magik przez chwilę myślał iż połamie mu kości. W oswobodzeniu się pomógł mu jej mąż. Westchnął ciężko i niechętnie podzielił się pesymistyczną wizją przyszłości:
- Nie mogę go uzdrowić. Magia, która wdarła się w jego ciało, i która go zabija jest zbyt zła i potężna. - Odsunął się odrobinę od nich aby uniknąć kolejnego targnięcia się na jego prywatną przestrzeń. - Jeśli bym to uczynił, to coś opanowałoby go a wtedy przestałby być sobą, robiłby potworne rzeczy i nic nie byłoby tak jak dawniej. Przykro mi.
Zapadła chwilowa cisza podczas, której do zrozpaczonej rodziny docierał sens jego słów. Nim jednak Friga padła do Pearkinsa jej mąż czule lecz silnie ją objął. Chwilę wyrywała się łkając ostatecznie opadając z sił i wtulając się w niego z wszystkich, jakiej jej pozostało sił. Do magika podeszła siostra Terrence, która dotychczas stała w cieniu:
- Nie wierzę aby Terrence mógł stać się zły. - Odezwała się chrypliwie lecz stanowczo. Magika zadziwiła jej postawa; dumna, pewna siebie, pełna majestatu i wdzięku. Poczuł jak szczypią go policzki od delikatnych rumieńców albowiem tak silny wstrząs na nim wyrwała. Ta niewzruszona kontynuowała: - Jest moim młodszym braciszkiem i ja, jako starsza siostra nigdy, ale to nigdy nie pozwoliłabym mu się stoczyć. - Zagryzła wargę i podeszła do niego lecz powoli, aby go nie spłoszyć. Chwyciła go za dłonie patrząc głęboko w oczy. Jej ciemne tęczówki były przepełnione troską, miłością i strachem a Pearkins poczuł ukłucie żalu, że wszystkie te uczucia nie są skierowane ku niemu. - Proszę. Zapłacimy każdą cenę. Jeśli będzie trzeba otrzyma Pan pokój w naszej rezydencji aby mógł Pan go doglądać. Zrobimy wszystko, żeby go uratować więc proszę nam pomóc.
Jej zapach uderzył w jego nozdrza; taki delikatny, jednocześnie słodki lecz zarazem kujący. Spoglądał na jej twarz, policzki mokre od łez, pełne wargi spierzchnięte i popękane, podkrążone lekko oczy po wielogodzinnym czuwaniu. Serce mu jęło się topić, rozpadać na mniejsze kawałeczki niknąć w bestialskim niebycie. Z początku nic nie mógł wykrztusić więc oderwał od niej, co prawda z trudem wzrok i spojrzał na resztę rodziny. Matka rannego ciągle się wypłakiwała w ramię swego męża, wręcz omdlewała nie mając już więcej sił na trwanie. Mężczyzna tulił ją do siebie mocno lecz spoglądał na magika i swoją córkę ślepiami wyzutymi z nadziei. Była w nich bezkresna rozpacz, żałość i gniew na samego siebie. Pearkins przeklną swoją osobę i westchnął ciężko:
- Zrobię to.
Pokój się powiększył, nawet ślepy by to zauważył. Rozmiarem przypominał teraz wielką, pustą salę balową; bez wykwintnych żyrandoli, bez rzeźb, zasłon czy donic z kwiatami. Czysta surowość formy architektonicznej. Ze względu iż wszystko było tutaj śnieżnobiałe idealnie odbijało barwy księżyca, zaglądającego nieśmiało zza chmur. Wśród granatów i wszelakich odcieni niebieskości majaczyły cienie obłoków, które nieznaną Terrence siłą gnane były po nieboskłonie, prędkością dorównując dzikim, rączym ogierom. Mimo przyspieszonego przepływu czasu wiatr nie dął, księżyc nie ruszał się z swej szczytowej pozycji.
Wśród owych dziwów łoże Terrence lewitowało centymetry nad wypolerowaną posadzką, kołysało się niczym ogromny statek rzucony na spokojne morze.
Usiadł rozglądając się z bojaźnią albowiem lękał się iż jest sam w tym dziwacznym świecie. Wnet ku jego uciesze dojrzał żywą istotę za oknem w ogrodzie. Przemknęła ona między nieruchomymi liśćmi krzewów i drzew sprawiając iż Terrencowe serce zabiło szybciej z nadziei.
Prędko zeskoczył z miękkiego, pozornie bezpiecznego łoża i porwawszy prześcieradło aby zarzucić je na ramiona, i okryć swą nagość ruszył biegiem ku oknu. Dopiero teraz pojął iż sali balowej nie ma wyjścia, żadnych drzwi ino same, gigantyczne aż po wysoki sufit okna oraz białe ściany.
Złożył więc dłonie na szybie jakby był małym chłopcem, którego zainteresowała witryna sklepowa i wtedy okno się otworzyło. Nie tak całkiem normalnie albowiem szkło pękło na miliony kawałeczków lecz bezgłośnie. Wybryzgnęły one w przestrzeń ku zieleni ogrodu i zamarły, jakby boska ręka wstrzymała dla nich czas.
Terrence poczuł ukłucie strachu w swym wnętrzu lecz nieznana siła pchała go dalej, nakazywała jego nogom brnąć ku istocie skrywającej się pomiędzy drzewami.
Gdy jego bose stopy napotkały miękką, zieloną trawę ta pokryła się szronem wywołując ciarki na jego nagim ciele. Prześcieradło niedbale wlekło się za nim, odłamki szkła migocząc w świetle księżyca leniwie odbijały się od jego ramion i twarzy, sunęły w przestrzeni i zamierały a Terrence kroczył jak w hipnozie.
Przed nim zamajaczyła biel piór; to paw o nieskazitelnej szacie. Albinos spojrzał na niego swym mądrym, złotawym ślepkiem w chwili gdy mężczyzna przed nim się zatrzymał. Z niewiadomych mu powodów zapragnął go dotknąć, poczuć miękkość jego rajskich piór na swych zziębniętych opuszkach palcy więc wyciągnął on dłoń przed siebie, przykucając a ptak o dziwo się nie spłoszył, nie uciekł.
Miast tego jego złote oczy zaszły mrokiem, ciało wygięło się jakby chciał wykonać salto w tył jednocześnie rozpościerając skrzydła i piękny ogon. To było tak gwałtowne iż Terrence cofnął się kurczowo zaciskając dłonie na prześcieradle. Ptak rozwarł dziób i wydał z siebie głośny, kobiecy pisk, tak głośny iż Terr musiał zasłonić uszy albowiem wydawało mu się iż owy wibrujący dźwięk rozsadzi mu czaszkę.
Paw pękł sypiąc piórami niczym zimowym puchem a z jego wnętrza wydarła się istota potworna. Obślizgła, ociekająca śluzem podobnym do smoły, o czterech, wychudzonych i kościstych dłoniach. Rozpostarło ono błoniaste skrzydła i rozwarło trzy, gadzie ślepia.
Terrence rzucił się do ucieczki lecz jego nogi zaplątały się w prześcieradło i już po paru metrach runął na trawy niczym jeleń godzony włócznią.
Stwór otworzył paszczę, która rozpoczynała się na środku jego głowy, przecinała szyję i pierś a kończyła się gdzieś na podbrzuszu. Wnętrze jej było uściełane rekinimi zębiskami, których nie w sposób było zliczyć. Wyginały się one na wszystkie strony a za nimi widniała bezdenna otchłań gardziela kreatury.
Rzuciła się w jego stronę zadziwiająco szybko jak na tak pokraczną sylwetkę, rozdzierając szponami trawy, które w locie więdły i usychały.
Terrence poczuł jak żołądek ściska mu się z strachu. Osłonił się ramieniem i krzyknął przeraźliwie zamykając jednocześnie oczy. Jeśli śmierć ma nastąpić z łapsk owego stwora wolałby nie patrzeć mu w te żółte ślepia.
Lecz cios nie nadszedł. Terrence niepewnie rozchylił powieki orientując się iż bestia zamarła i zawisła zaraz przed nim. Dyszała, nie; ona sapała z wściekłości lecz jakaś niewiadoma siła nie pozwoliła jej zbliżyć się do niego i go dotknąć.
Uspokajając oddech jął odczołgiwać się od kreatury gorączkowo myśląc jak wydostać się z tego koszmaru. I wtedy stwór się odezwał:
- Pomocy. - Doszedł go nieprzyjemny, zgrzytliwy głos, który zjeżył mu włos na karku lecz ton jakim owe słowo było wypowiedziane sprawiło iż się zatrzymał. Słyszał w nim rozpacz, samotność i ból. Potworny, mentalny ból rozrywający duszę kreatury na drobne kawałeczki, o ile ją posiadała.
- Pomóż mi. - Tym razem głos się zmienił. Stał się bardziej człowieczy choć nadal dziwaczna nutka w nim igrała. - Proszę. - Teraz całkowicie brzmiał jak ludzki lecz Terrence za nic nie mógł się zorientować czy należał do kobiety, czy mężczyzny. Obejrzał się więc za ramię i zorientował się iż bestia zmieniła się w coś podobnego do istoty ludzkiej.
Był, lub była wysoka. Nie miała żadnych krągłości więc przypominała mężczyznę lecz nim nie była. Twarz jej należała albo do młodzieńca o bardzo delikatnej urodzie, albo do niewiasty o lekko chłopięcych rysach. Mimo iż płci nie był w stanie ustalić owa istota wydała mu się być piękna na swój własny sposób.
Powstał na lekko trzęsące się nogi i wbił w nią nieufne spojrzenie:
- Jak miałbym Ci pomóc? - Spytał a para uleciała z jego ust ku ciągle zmieniającemu się niebu. Kreatura milczała chwilę jakby szukała odpowiednich słów aby go nie spłoszyć.
- Uwolnij mnie.
- A w zamian ty mnie zabijesz? Nie zrobię tego. - Prychnął. Nie był głupi lecz istota najwyraźniej źle dobrała słowa. Jęła gorączkować się nad dalszym zdaniem.
- Uwolnij mnie a posiądziesz moją moc.
- Jeśli Cię uwolnię a ty oddasz mi swoją moc nie będziesz miała z tego żadnego zysku, będąc słabą. - Odparł ozięble starając się zachować resztki godności w całej tej sytuacji; w końcu stał nago, w samym prześcieradle, w środku ogrodu i rozmawiał z czymś co być może nawet nie istnieje w rzeczywistości, tylko w jego głowie.
- Wolność to jedność. Tylko będąc z Tobą jednością stanę się wolna a Ty z moją mocą. - Odrzekła już sprawniej. Terrence jął się zastanawiać. Próbował już magii wiele razy lecz ograniczała się ona do skromnych zaklęć ze względu na bojaźń przed Inkwizycją.
Zadał więc pytanie:
- Czymże jesteś Ty i czymże jest Twoja moc, że twierdzić iż dzięki niej stanę się wolny?
- Jestem Koszmarem dręczącym bez ustanku, jestem Cieniem za dnia i nocą, jestem Obłędem pożerającym umysł, jestem Zarazą pochłaniającą ciało, jestem Śmiercią odbierającą dusze. - Odparła bez wahania jakby wiedziała iż owe pytania padną. - Moc moja to Koszmar nękający Twych wrogów, to Cień wiecznie za nimi podążający, to Obłęd wkradający im się w umysły, to Zaraza zdzierająca im skórę, to Śmierć odbierająca życie.
Po karku Terrence przeszły zimne dreszcze. Istota nie kłamała, wyczuwał to w jej głosie, widział w jej spojrzeniu, wręcz zlizywał z jej poruszających się warg. A mimo to:
- Skąd mam pewność, że mnie nie kłamiesz?
- Podejdź a przekonasz się iż mówię prawdę i prawdę Ci obiecuję w zamian za wolność.
Zawahał się lecz jego stopy przesunęły się po skrzypiącym szronie traw. Podszedł do niej, spoglądając w jej żółte gadzie ślepia. Spodziewał się ataku, bólu i końca lecz kreatura nie drgnęła. Powoli uniosła dłonie i ujęła jego twarz tak delikatnie jakby była z cienkiego szkła.
- Obiecaj mi wolność a ja obiecuję Ci to samo. - Odrzekła i nakarmiła jego umysł wizjami, które zawładnęły jego zmysłami. Widział siebie jako potężnego maga, którego wszyscy się lękają i czują respekt. Widział jak jego wrogowie klęczą przed nim, jak jego rodzina jest bezpieczna po wszech czasy albowiem miał on na tyle mocy aby móc ich ochronić. Czara została przelana.
- Obiecuję. - Szepnął patrząc na nią lecz jej nie widząc. Istota uśmiechnęła się do niego promiennie i odrzekła:
- Ja także Ci obiecuję, Terrence Canvan. - Po czym pochyliła się ku niemu i zatopiła chłodne wargi w jego.
Terrence nigdy nie czuł takiej eksplozji dziwnej fali, jaka przeszła po jego ciele gorącą i chłodną temperaturą, mrowiąc, wywołując ciarki na skórze, wibrując każdą cząstką jego ciała.
Przejęty owym uczuciem nie spostrzegł jak ogród w okół niego usycha i więdnie a księżyc znika za coraz to gęstszymi chmurami.
Margaret kolejny raz obmyła twarz swego młodszego brata. Wyglądało na to iż najgorsze mają za sobą.
Pochyliła się nad jego umęczoną twarzą i ucałowała go w czoło czując jak ciężkie spojrzenie magika spoczywa na jej plecach. Wyprostowała się więc i spojrzała nań chłodno i przenikliwie jednak nie osiągając tego czego chciała; mężczyzna miast uciec wzrokiem, i się spultać wydawał się być wniebowzięty samym faktem iż na niego spojrzała. To wywołało ledwo widoczny rumieniec na jej bladym licu Perakinsa zalewając rozkoszną falą gorąca na sam widok lekkiego różu na jej policzkach.
- Pewnie jesteś zmęczony, służka przydzieli Ci pokój. - Odezwała się stanowczo. Pearkins poprawił się w fotelu starając się siąść prosto i dostojnie jednakże nie wychowywał się on wśród możnych więc zadanie miał utrudnione.
- A Panienka? Panienka także powinna udać się na spoczynek, wiele godzin przy nim czuwałaś. - Odezwał się starając się ukryć wszelakie zmęczenie w głosie.
- Zostanę z nim aby się upewnić iż do świtu wszystko będzie w porządku. - Odparła z jeszcze większą zawziętością i chłodem wywołując tym ciarki na plecach u magika. Chciał zaprotestować lecz iskierka zwiastująca wybuch furii sprawiła iż zaniechał tego i potulnie lecz niechętnie oddalił się do swych komnat w towarzystwie pokojówki.
Margaret westchnęła ciężko dając upust zmęczeniu, które błyskawicznie wpłynęło na jej lico oraz barki zmuszając kręgosłup do ugięcia się. Pogładziła śpiącego Terrence i uśmiechnęła się lekko. Byli sami; bez matki, która od razu by ich rozdzieliła czy surowego ojca, który całym sobą dawał im do zrozumienia jak bardzo go zawodzą.
Westchnienie po raz kolejny wydarło się spomiędzy jej spierzchniętych, pełnych warg kiedy to jęła ściągać z stóp uwierające ją buty. Rzuciła je w kąt i usiadła na łóżku by móc czuwać w odrobinę wygodniejszej pozycji.
Cały ten czas przyglądała się swemu młodszemu bratu jak spokojnie śpi i tylko chorobliwa bladość, i lekko sine wargi wskazywały na to iż gorączkował.
Zmęczenie jednak wzięło nad nią górę więc wgramoliła się na łoże i położyła obok Terrence gładząc go po policzku. Zamierzała stoczyć jeszcze jedną, ostatnią bitwę z snem lecz poległa kiedy ciepło ciała jej brata oraz jego spokojny, równy oddech ukołysał ją do snu.
Tydzień później...
- Przykro mi, że musicie wyjeżdżać. - Mruknęła Margaret bez przekonania i zrobiła to tylko dlatego, że matka trąciła ją łokciem w żebra.
Stali właśnie przed wrotami do rezydencji i żegnali się z cioteczką, jej synem oraz mężem.. tak właściwie to tylko mężem albowiem pozostała dwójka już dawno grzała siedziska w karecie.
- Mnie również. - Odpowiedział wuj wyraźnie przygnębiony tym faktem. - Będzie mi brakować tego miejsca. Piszcie listy jak Terrence się czuje, dobrze?
- Oczywiście. Margaret będzie pisała co dwa tygodnie. - Odpowiedziała Friga ignorując córkę wywracająca oczyma. - Także będziemy tęsknić, obyście dotarli do domu szybko i bezpiecznie będziemy- Ucięła gdy cioteczka wychyliła głowę przez okienko karety:
- Dość już tych sztucznych pożegnań, wsiadaj do karocy Urfled!
Wuj wyraźnie miał ochotę coś rzeknąć lecz powstrzymał go gestem dłoni Hubert:
- Idź przyjacielu bo jeszcze doleje ci truciznę do herbaty. - Mruknął po czym poklepał go po ramieniu a ten odwzajemnił gest.
- Żegnajcie, będę pisał w miarę możliwości. - Następnie skłonił się i wsiadł do karocy. Koń ruszył z kopyta i tyle ich widzieli.
Popołudniowe słońce muskało promieniami twarz Terrence a ciepły wiatr plątał się między włosami. Siedział właśnie w altance i obserwował staw choć tak naprawdę nie był obecny w rzeczywistości znanej ludziom. Odkąd się przebudził był inny i każdy mógł to śmiało stwierdzić.
Na pewno opuścił go zapał z jakim podchodził do nowych rzeczy; jego gabinet kurzył się odkąd rozegrała się dramatyczna scena pomiędzy Terrence a Travisem. Stał się jeszcze bardziej małomówny, nieobecny, nie istniejący w realnym świecie tylko gdzieś tam, w wyimaginowanym tylko w jego głowie. A przynajmniej tak myślała jego rodzina.
Pearkins jednak wiedział swoje. Owszem Terrence był nieobecny, ale na pewno nie z powodu depresyjnych, traumatycznych czy czegokolwiek przyziemnego. On rozmawiał z tą istotą, którą musiał w sobie nosić. Czynił to dzień i noc, w każdej chwili, sekundzie, minucie i godzinie swego życia. To bardzo Pearkinsowi się nie spodobało albowiem nie był pewien co też tak ciekawego ma mu do powiedzenia ta obrzydliwa i nieczysta kreatura.
Kroczył on spokojnie, jakby z ociąganiem, być może bojaźliwie lecz powoli, powoli zbliżał się do altany. Jego srebrne tęczówki wpatrywały się w Terrence jakby był otwartą księgą, z której można czytać.
Wkroczył do altany i oparł biodra o białą balustradę. Farba złuszczyła się na drewnie ukazując przegniły pod spodem materiał. Zmarszczył nos; czuł magię.
- I jak się czujesz? - Spytał lecz jakby rzucił je w wnętrze pustego tunelu, a echo jego głosu odbijało się od ścian. Terrence nie odpowiedział. Ulokował ino ciemne jak noc tęczówki na jego twarzy a Pearkins poczuł jak jeży mu się włos pod tym spojrzeniem. To nie był Terr. To było to Coś.
Ruszył w jego stronę czując jak magia płynie wartko niczym górski strumień, dookoła niego, jakby próbowała zmieść go z powierzchni ziemi. Ignorował trzeszczące deski pod jego butami, opadające kwiaty na suchą trawę i wypływające ryby do góry brzuchem w oczku nieopodal. Koncentrował się na szumie w jego głowie, jakby szeptach odległych lecz bliskich, niewyraźnych lecz zamazanych, zgrzytliwych i nieprzyjemnych.
Podejście do Terrence zajęło mu niecałą minutę z punktu widzenia trzeciego obserwatora lecz dla Pearkinsa trasa ta była długa niczym wieczność. Gdy już doń dobrnął złożył dłoń na jego czole i szepnął zaklęcie
Wnet w jego głowie wybuchły dzikie wrzaski, pełne gniewu i bólu a Pearkins przez chwilę poczuł jak coś kurczowo próbuje się go chwycić, wbić w jego miękkie ciało pazurki niczym szczur.
Terrence zamrugał i nabrał powietrza tak gwałtownie jakby niewidzialna dłoń przytapiała go przez ten cały czas. Spojrzał na magika wejrzeniem pełnym strachu i dezorientacji a mężczyzna przed nim stojący pogładził go po głowie, i przygarnął do siebie, w ten oto sposób przesyłając mu swój wewnętrzny spokój. Czuł jak serce młodego wali jak młotem i jął mu współczuć.
- Już dobrze. - Mruknął przelewając w te słowa całe swoje opanowanie. - Już Cię nie dostanie.
- Dostanie. Wystarczy, że zamknę oczy a wróci. - Jął dygotać lecz nie ze strachu. Zacisnął zęby łapiąc się magika tak mocno jakby tonął a Pearkins był dryfującą deską na powierzchni wody. Wtedy to się odezwał, dwoma głosami innymi od siebie:
- Jestem Koszmarem dręczącym bez ustanku, jestem Cieniem za dnia i nocą, jestem Obłędem pożerającym umysł, jestem Zarazą pochłaniającą ciało, jestem Śmiercią odbierającą dusze. Odejdź magiku, nic tu nie zdziałasz. - Kreatura zarechotała zostawiając sińce na skórze Perakinsa. Ten spoglądał na nią oczyma bez wyrazu a twarz jego pozostawała kamienną.
- Odejdę - Zaczął robiąc przerwę aby móc spojrzeć na grymas satysfakcji na twarzy Terrence; a raczej kreatury. Jednocześnie złączył dłonie i potarł o siebie wyzwalając zaklęcie. - w swoim czasie. - Dokończył i złożył świetliste palce na czole młodego.
Magia rozbłysła, istota nie zdążyła nawet krzyknąć a wszystkie szkody jakie wyrządziła w ogrodzie jęły się cofać. Terrence stracił przytomność gdy jego duch nie był w stanie znieść takiej szarpaniny, być może lepiej dla niego.
Magik złapał go nim osunął się na ziemię myśląc gorączkowo jak to wszystko wytłumaczy rodzinie młodego.
Blask zaklęcia powoli niknął między powiekami trzeciego oka na bladym czole Terrence.
- Friga, na miłość boską uspokój się! - Hubert powoli tracił cierpliwość do nagłych wybuchów swej żony. Co prawda sam był bliski rzucenia się na magika lecz nie chcąc pogarszać sytuacji starał się trzymać nerwy na wodzy. Jego żona za to przeciwnie:
- Nie będę spokojna, Hubercie! Ten czarnoksiężnik zrobił z mojego syna jakiegoś obrzydliwego potwora! - Wrzasnęła podejmując się kolejnej próby wydrapania mu oczu. Na szczęście poratował go Hubert.
Odsunął się się od niej na tyle, na ile mógł po czym jął tłumaczyć od nowa:
- To było konieczne, mademoiselle - Zaczął siląc się na swój odwieczny spokój lecz ten jak na złość wyparował z jego ciała. - kreatura ujawniła swą tożsamość więc mogłem podjąć próbę powstrzymania jej. Niestety jest zbyt silna aby ją wypędzić, możliwe by to było tylko poprzez zabicie jej nosiciela.
- To nie wchodzi w grę, waćpanie. - Odezwał się Hubert wachlując żonę dłonią. - Powtórzże pan cóżeś zrobił z naszym synem w ludzkiej mowie.
Pearkins nabrał głęboko powietrza w płuca i wypuścił dając miejsce w swym ciele na spokój. Poczuł jak wypełnia jego członki i sprawia iż serce zwalnia.
- Utrudniłem Jej dostęp do ciała Terrence. Teraz jeśli go dobrze wyszkolę będzie panował nad tą kreaturą.
- Szkolił?!- Friga znowu wybuchła więc Hubert automatycznie zacisnął dłonie na jej ramionach. - Na brudnego, nikczemnego czarnoksiężnika jakim jesteś Ty?! Nie pozwalam!
Margaret westchnęła wkładając w owy gest całe swoje poirytowanie. Jęła nie zwracać uwagi na teatr jaki wystawiała jej matka albowiem wiedziała iż tak najłatwiej będzie uniknąć jej furii.
Przysiadła na skraju łóżka brata i sięgnęła w stronę wolno leżącemu okładowi na jego czole lecz ten nagle się przebudził, więc cofnęła dłoń.
Rozejrzał się po pokoju niczym spłoszone zwierzę ostatecznie lokując spojrzenie czarnych tęczówek na twarzy swej starszej siostry. Ta uśmiechnęła się do niego promiennie aby dodać mu otuchy:
- Jak się czujesz braciszku? - Spytała z miłością nie zwracając uwagi na ciszę jaka zapadła.
Terrence milczał jakby rozważał odpowiedź lecz ostatecznie rzekł:
- O wiele lepiej.
- Widzisz, Friga? Nasz syn czuje się lepiej. - Rzekł Hubert. - Metody magika działają więc powinnaś go przeprosić i dać mu dalej pracować.
Friga zmierzyła magika wejrzeniem mogącym zabić woła po czym dygnęła z przesadną sztywnością wypowiadając "Proszę o wybaczenie" przez zęby. Magik się uśmiechnął.
- Nic nie szkodzi, mademoiselle. - Po czym przeniósł spojrzenie na rodzeństwo. - A teraz jeśli prosiłbym aby Państwo opuścili pokój. Muszę porozmawiać z Terrence.
Po chwilowych sprzeciwach Frigi w końcu zostali sami. Magik przysiadł na skraju łóżka Terrence, który jął obserwować go czujnie.
- Pamiętasz cokolwiek z ostatniego tygodnia? - Spytał lecz spokojnie, jakby obchodził się z dzikim zwierzęciem.
Terrence milczał i pokręcił głową. Bał się a Pearkins czuł to całym sobą, nie ważne jak ten starał się to ukryć.
- Spokojnie, młodzieńcze póki jestem przy Tobie ta bestia więcej nie zawładnie Twym ciałem. - Uśmiechnął się do niego lekko aby go pocieszyć i nakarmić swym spokojem. Metoda ta poskutkowała albowiem Terrence jął się uspokajać.
- Czy możliwym jest pozbycie się Jej? - Spytał chrypliwie i z nadzieją. Pearkinsowi ciężko było na sercu gasić owe iskry.
- Niestety nie - Odparł z nutą smutku w głosie. Mógł sobie tylko wyobrażać przerażenie tego młodego. - lecz jestem tutaj aby nauczyć Cię władać nad nią.
- Będziesz uczył mnie magicznych sztuczek? - Prychnął nerwowo lecz nie chciał być zgryźliwy. Zaistniała sytuacja namiętnie szarpała jego nerwy sprawiając iż stawał się zupełnie innym człowiekiem. Pearkins od razu mu odpowiedział:
- Nauczę Cię stać się jednością z Koszmarem, Zarazą, Śmiercią, Obłędem i Cieniem. Będziesz czuł strach lecz się nie lękał, będziesz czuł się słaby lecz silny, będziesz tworzył i niszczył, posiądziesz wiedzę i niewiedzę, staniesz się widoczny i niewidzialny. Nauczę Cię
czarnej magii, młodzieńcze.
----
Kooonieeeec. Masakryczna ta końcówka, ale bez reszty pochłonęły mnie TRANSformice :D
Jeśli ładnie poprosicie napiszę jakieś "mini" opko z okresu nauki Terr'a.
Enjoy!
EDIT:
Tytuł w ogóle nic nie znaczący, no ale usprawiedliwiam się tym, że to miał być tytuł KP a nie opowiadania. Wyszło jak wyszło :)