sobota, 19 stycznia 2013

Wychowana przez wilki.



Tumblr_mfprjdsolx1rhvpi5o1_500_largePełne imię: Marcelline Liguori.
Przezwiska: Marcell, Marcela.
Wiek:W 20 lat.
Rasa: Wilkołak.
Data urodzenia: 2 października.
Słońce powoli wydostało się zza horyzontu, oświetlając wszystko, co miało w zasięgu życiodajnych promieni. Czarno opierzone ptaszyska o zadartych dziobach, zerwały się chaotycznie do lotu, wszystkie jednocześnie. Każdy począł kołować synchronicznie, a z ich dziobów dobiegały drażniące dla uszu pokrakiwania. Ptaki bacznie obserwowały grunt, znajdujący się w znaczącej odległości pod ich lekkimi ciałkami. Metry pod nimi, biegało zaś beztrosko młode, nic nie wiedzące o życiu, ludzkie szczenię. Zataczało koła żwawym biegiem, hałasując radośnie w górę, w kierunku zbudzonych ptaszyn. Co prawda nie był to widok piękny jak kilka smukłych motyli, unoszących się na wietrze, młoda uwielbiała ganiać kiedy się budziły. Żyła beztrosko, entuzjazm nie opuszczał jej na każdym kroku, a dlaczego? Ona nie miała rodziny. Nigdy jej nie miała. I nie wiedziała jak to jest żyć w rodzinie, być częścią pewnej solidarności i jedności, czuć przy sobie ciepło osoby, która wydała Cię na świat, jako dowód miłości. Skoro matka jej nienawidziła, nie miała co dalej przy niej robić, wolała żyć w samotności, niż z nią i być niechcianą. Jednakże po jakimś czasie, odnalazło ją stado wilków, które mimo jej odmienności przyjęło ją do swego grona. Młoda wkrótce została obdarzona wilczymi zdolnościami przez starą magiczkę w watasze, która jak się okazało była wilkołaczycą, co znaczyło, że mogła przybierać formę ludzką. To ona dzięki swoim zdolnościom podarowała jej tę samą zdolność i mała w końcu otrzymała wilczą przemianę, która objawiała się na jej zawołanie. Mogła się w każdej chwili zmienić w wilczycę. Ona nigdy nie znała początku granic, ani ich końca. A skoro nie widziała początku, to koniec również dla niej nie istniał. Była wolną częścią lasu i swego stada, które było jej jedyną rodziną. [...] Ptaki wykonały kilka dużych okrążeń, a po chwili odfrunęły w dal, pozostawiając po sobie jedynie echo trzepoczących skrzydeł i zachrypłych głosów. Młoda opadła na trawę, lądując na plecach w zmęczeniu. Jej radosny, cienki śmiech roznosił się po całym lesie, wypełniał szparę pod każdym kamieniem i każdą dziuplę w drzewach. Nie był to irytujący pisk zabijanego zwierzęcia, tak jak zazwyczaj śmieją się dzieciaki, lecz był to cichy, subtelny chichot. W uszach wiewiórek rozpływał się, był dla nich jak muzyka. Muzyka pochodząca z gardzieli młodej, nieświadomej, niedojrzałej wilkołaczki, Marcelline Liguori.
~
- No i kruki znowu odleciały. - Powiedziała do siebie, suwając krótkim ogonem po gęstej, wilgotnej trawie. Akurat na odlecenie kruków zmieniła się w swą ulubioną wilczą formę. Młoda podniosła się z ziemi, otrzepując futro ze świeżej rosy i całej reszty drobin brudu. Oblizała ciemne wargi ciepłym językiem, rozglądając się po lesie. Zbliżyła się do pobliskiemu krzewu, łapiąc pyskiem całą gałąź dzikich jagód. Zebrała wszystkie jednym kłapnięciem, przeżuwając je powoli. Tak zazwyczaj wyglądała pierwsza część jej porannego posiłku. Po słodkiej przekąsce, udała się wolnym krokiem nad pobliskie jezioro. Stanęła w niskich zaroślach, obserwując młodego zająca, który kręcił się niedaleko wodopoju. Suczka oblizała pyszczek, mrużąc złote ślepka w kierunku bezbronnego zwierzęcia. Zmarszczyła lekko brwi, wynurzając się bezszelestnie z krzaków. Schyliła się, powoli zbliżając się do zwierzęcia. Kiedy wyczuła dobry moment, zaczęła gonitwę. Szarak uciekał ile sił, ale niestety, zaplątał się w pułapkę ludzi, zastawioną niedaleko. Młoda podeszła do niego, śmiejąc się. - No i co teraz? Chyba potrzebna Ci pomoc? - Zapytała zająca, który widział w niej tylko małego mordercę. Samka wbiła białe kiełki w sznur, zrywając pułapkę. Zając uciekł od niej na kilka kroków, spojrzał na nią i poruszył nosem, po czym pobiegł w głąb lasu, tak jakby podziękował za litość. Ona ucieszyła się w głębi duszy, wracając nad brzeg jeziora. Może jeszcze kiedyś spotka zająca? Nie trudno było go poznać, bo jedno z jego oczu, było jaskrawo niebieskie. Usiadła nad wodą, uderzając łapką w taflę wody. Ujrzała ryby, pływające z przestrachem niedaleko niej. Niemalże same pchały jej się do łap. Zmarszczyła pyszczek, po czym wbiła pazury w ciało niewielkiej ryby, wyławiając ją z wody. Rzuciła ją na trawę, patrząc na nią ze spuszczonymi brwiami. Ta, jeszcze trochę próbowała się poruszyć, ale każdy wie, że bez wody nie długo pociągnęła. Młoda zaczęła powoli jeść. I tak dobrnęła do drugiej części swojego śniadania.. Jednakże, tak się jej poranki nie kończyły. Popiła jeszcze trochę wody z jeziora, żeby jedzenie lepiej się ułożyło, a potem udała się... Na patrol terenu..
~
Młoda, dumna przedstawicielka wilczej rasy, spacerowała ogromną polaną, którą promienie słońca miały w objęciu aż do późnej, wieczornej pory. Jako, że był jeszcze wczesny poranek, słońce miało zostać tu i towarzyszyć jej jeszcze przez długi czas. Suczka przyglądała się terenom, z dumą obserwując każdy skrawek. Na rozległej polanie, usianej również drzewami, samiczka wyglądała jak malutka mrówka, a czuła się jak potężna lwica, nadzorująca swój podporządkowany lud lasu. Merdała wesoło ogonem, uśmiechając się do ptactwa, ale coś w świadomości kazało jej się zatrzymać. Uniosła łebek wyżej, gdy jej oczom ukazało się stadko dzików, składające się z samicy, samca i trzech maluchów. Suczka stanęła w miejscu, patrząc na stadko z lekkim przestrachem. Na razie, zwierzęta nie były agresywne, ale mała i tak wystraszyła ich się, gdyż były od niej o wiele większe i silniejsze, a poza tym, było ich więcej... W tej chwili towarzysząca jej odwaga, opuściła ją całkowicie i nie zostawiła po sobie najmniejszego śladu. Może i w umyśle suczki, była ona silna i odważna, jej imaginacja ani trochę nie stykała się z prawdą. Młoda zauważyła, że jeden z potomków dzików podbiegł do niej, zaczynając trącać ją nosem, jakby naganiając do zabawy. Gdyby młodziak był sam, pewnie by się z nim pobawiła, ale jego rodzicom najwyraźniej się ten pomysł nie podobał. Tumblr_mf50in6qi01r4bkemo1_500_largeOjciec małego patrzył na nią z łatwo rozpoznawalnym gniewem, schylając potężny łeb nad ziemią. Mała już widziała, jak biegnie do niej, by rzucić się na nią w obronie potomstwa. To się jeszcze jednak nie wydarzyło. Cofnęła się o kilka kroków, ale jednak młody dzik nie opuszczał jej. Pchnęła go lekko łapą, by go od siebie odgonić. I zrobiła źle. Jego ojciec jak najbardziej odebrał to za coś złego, przekopał jedną nogą ziemię pod cielskiem, po czym od razu ruszył w kierunku szczeniaka. Z początku szedł powoli, ale po chwili w wielkim oburzeniu ruszył na nią w pędzie, wymachując w jej stronę wielkimi kłami, wystającymi z jego pyska. Co mała mogła poczynić? W takich sytuacjach zawsze żałowała, że nie miała w tym momencie kogoś, kto mógłby teraz zawalczyć ze zwierzęciem za jej skórę. Tak, mimo swojej wybujałej wyobraźni, która niemalże nie mieściła się jej w łebku, nic z tego nie mogło się zdarzyć w świecie realistycznym. Mimo wszystko, była wciąż tylko małym, bezbronnym, nieumyślnym szczeniakiem, liczącym na przymilne skinienie od losu, który od dłuższego czasu nie dał jej żadnego dobrego znaku.
Młoda wilczyca wpatrywała się w obraz, który jej się w danej chwili malował przed orzechowymi ślepiami. Rozwścieczony, jak i niezmiernie niezależny dzik o potężnych kłach poruszał się w jej stronę, nie ukazując ze swej strony ani ździebełka dobrych zamiarów. Poziom jego wściekłości można było ujrzeć w jego oczach, które jarzyły się nieprzyjaźnie w stronę samotnego szczeniaka. I pomyśleć, że to wszystko spowodowało jedno, nieumyślne szturchnięcie, a życie młodej było już w niebezpieczeństwie. W napływie przestrachu,Marcelline wbiło w ziemię, nie ruszała się ani na krok, choć była pewna, że za chwilę może zginąć, bądź co najmniej zostać solidnie pokaleczona. Nagle wilczyca poczuła uderzenie. Jednak nie było to draśnięcie spiczastej pary dziczych zębisk. Młoda została zwyczajnie odepchnięta przez zwierzę wyraźnie od siebie większe, jednak o znajomym zapachu.Dzik ujrzawszy znacznie masywniejsze od siebie zwierze, cofnął się, by po chwili zawrócić i odbiec, wraz z resztą swojej rodziny.
- Znów to samo, pakujesz się w kłopoty na każdym kroku - usłyszała znajomy, delikatny głos, zszargany teraz nieco podenerwowanym tonem. Osobnikiem, który jej ocalił skórę, okazał się Nocte, potężny pies rasy husky, który przybłąkał się już dawno do ich stada i został przyjęty, jak gdyby najprawdziwszy basior o wilczej krwi i mimo, iż nim nie był, był bardzo szanowanym w stadzie członkiem. Jednocześnie był najlepszym przyjacielem Marcelline. Co jak co, ale często ratował jej życie.
51369251970695085_7cjsvw4k_c_large- Przepraszam, Nocte, j-ja.. to na prawdę nie moja wina. Nie miałam na myśli to sprowokować - odrzekła, wlepiając wzrok w oblicze większego od siebie psa. Ten westchnął ciężko, po czym trącił ją nosem.
- Wracajmy już, potem się wytłumaczysz.

* * *

W skrócie, Marcelline jest wilkołaczką wychowaną przez stado zwyczajnych wilków.
W ludzkiej postaci jest wysoką, szczupłą dziewczyną o czystej twarzy, oraz długich, kruczoczarnych włosach, które zawsze są wolno rozpuszczone. W wielu miejscach, na swym ciele posiada tatuaże, które robiła sobie, gdy była młodsza. Jej ozdobą są również oczy, które są niemalże czarne, lecz w świetle są tak na prawdę tylko bardzo ciemne, acz wciąż brązowe.
Jako wilczyca jest osobniczką o czysto - czarnej, błyszczącej sierści. Również jest wysoka i smukła, dzięki czemu łatwo się jej biega i przedostaje przez najróżniejsze przeszkody. Jej ślepia są znacznie jaśniejsze, niż w formie ludzkiej. Dokładnie, są złote i niewielkie, lecz błyszczące i urokliwe.
Charakter jej nie jest wyjątkowy. Od pierwszego spotkania nie jest od razu otwarta, a wręcz przeciwnie. Może z początku być nieśmiała, małomówna i zamknięta w sobie, jednak kiedy kogoś dobrze pozna, to się w niej zmienia. Nie należy do osób lubiących się przemęczać, jednak gdy coś sobie postanowi, dotrzymuje słowa i nigdy tego nie pozostawia. Stara się być miła, jednak czasami, gdy uzna czyjeś słowa za nieodpowiednie, wyrabia sobie zbyt szybko zdanie o nowych ludziach. Poza tym, czasem trudno jej mówić o swoich uczuciach i bywa, że potrzebuje w tym lekkiej pomocy. 58238_584876874861087_1514106800_n_largeUwielbia noc, gwiazdy, księżyc i wszystko co z tym związane. Gdy była młodsza, lubiła wędrować nocą nad jezioro, by chociażby poobserwować układające się na niebie skupiska gwiazd.

Inne:
* Wciąż przyjaźni się z Nocte, pies na jej życzenie został uczyniony nieśmiertelnym i wciąż jest jej wiernym towarzyszem.
* Gra na gitarze, oraz śpiewa. Zazwyczaj, kiedy jest sama.
* Jest jak najbardziej tolerancyjna.
* Ze względu na swą wilczą postać, potrafi kontaktować się z wilkami, oraz innymi zwierzętami.
* Kolekcjonuje ptasie pióra, które uwielbia.
* Nigdy nie miała partnera.

czwartek, 17 stycznia 2013

Mniejsze zło. Terrence Canvan (cz.II)

Część pierwsza


Wuj gładził tłustymi palcami cioteczkę po plecach, kiedy ta wypłakiwała mu się w ramię. Zaprzestał już prób uspokojenia jej gdyż nie dawały one żadnego skutku.
Spojrzał w sufit i westchnął do swych ponurych wizji przyszłości; zapewne po tym wydarzeniu żona już nigdy więcej nie będzie chciała znać swego brata, jego żony i dzieci. Zabroni mu ich odwiedzać, kontaktować się, innymi słowy; nakaże aby o nich zapomniał. Obawiał się tego i był pewien iż tak właśnie się stanie, dlatego więc odprowadził ją do łaźni aby zażyła odprężającej kąpieli, i dała mu spokój. On zaś udał się do brata żony aby z nim porozmawiać póki jeszcze mógł.
- Jak Terrence się czuje? - Wkroczył do holu gdzie stała już reszta rodziny nikt jednak wejść do pokoju młodzieńca nie mógł albowiem był przy nim lekarz. Wszyscy zdziwili się jego pytaniem, z góry twierdząc iż znienawidzi on reszty Canvan'ów.
- Nie wiemy, lekarz jest u niego od godziny i zabrania jakiegokolwiek kontaktu. - Chlipnęła Friga, matka Terrence. Jej mąż stał przy niej i otulał ją ramieniem, jego twarz nie wyrażała nic, jak zawsze. Margaret, starsza siostra rannego młodzieńca stała do nich tyłem i spoglądała na ogród zza szkła galeryjki. Cicho popłakiwała w samotności nie dając po sobie poznać zbyt wielu emocji, tak jak ją uczono.
- Przykro mi z powodu oczu Traversa. - Zaczęła Friga jedwabną, wymiętą chusteczką ocierając łzy, które perlistymi strumieniami spływały po jej bladych z troski o syna policzkach. - Będziemy się modlić aby Bóg wrócił mu wzrok. - Załkała spoglądając na wuja z żalem. Ten jednak jakby niewzruszony poruszył wąsami lekko je przyczesując dłonią.
- Należało mu się. - Mruknął wywołując ciężki szok u płaczącej kobiety. - Był prostacki i rozpieszczony, może to kalectwo zmieni go na lepsze.- Friga nie mogła wykrztusić słowa w siebie widząc taką obojętność wuja na cierpienia jego własnego syna więc jej mąż, widząc co się święci odesłał ją z jej córką do ich komnat aby się wyciszyły.
- Baliśmy się, że nas znienawidzisz. - Odezwał się mrukliwie Hubert gdy kobiety zniknęły im z oczu. - Nigdy bym nie przypuszczał, że mój syn będzie do czegoś takiego zdolny. On z natury unikał miecza i wszelakich potyczek.- Jął się tłumaczyć lecz wuj mu przerwał:
- Twój syn, mój przyjacielu jest niewinny, lecz bez winy nie jest. Oboje zostali ukarani przez Boga cierpieniem. - Odparł ze spokojem rzucając okiem na dębowe drzwi do pokoju Terrence. - Ta zrzęda zabroni mi się z Wami widywać. - Dodał a w jego gruby głos wkradła się ponurość.
- Czyżby kobieta Cię zdominowała, przyjacielu? - Spytał nie mogąc sobie wyobrazić wiosennych wieczorków bez jego towarzystwa przy whyski.
- Być może. - Wzruszył ramionami. - Lata już nie te, świetność ma przeminęła więc i kobieta silniejszą bywa. - Mruknął patrząc jak drzwi od Terrencowego pokoju się otwierają ze skrzypnięciem.
Lekarz nie wyszedł z mroku pomieszczenia ino zaprosił dwóch mężczyzn do środka, w duchu będąc uradowanym iż nie ma wśród nich płaczącej matki spoczywającego w łożu młodzieńca. Podeszli więc w trójkę do rannego lustrując jego bladą, umęczoną twarz. Gorączkował, wręcz majaczył od temperatury szalejącej w jego młodym ciele. Obfite krople potu spływały po jasnym czole, wijąc się między poprzyklejanymi do skóry kosmykach czarnych włosów. Wargi miał sine, oddech nierówny i chrypliwy. Non stop coś mamrocząc pod nosem spoglądał na ich twarze lecz ich nie widział.
- Doktorze, jakie są szanse, że przeżyje? - Spytał cicho Hubert czując jak dłoń przyjaciela ciężko opada mu na ramię w geście pocieszenia. Oboje wiedzieli iż nie możliwym było aby Terrence przeżył noc.
Doktor milczał chwilę nie spoglądając na nich albowiem ciężko przychodziło mu mówienie prawdy w takich chwilach. - Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. - Zaczął starając się jak najdłużej omijać odpowiedź na beznadziejne pytanie ojca. - Obawiam się iż medycyna nie jest w stanie nic tutaj zdziałać. - Westchnął i pokręcił głową dopiero po chwili spoglądając mu w oczy. - Nie dożyje ranka.
Powietrze uszło z Huberta czując jak zalewa go fala gorąca a zaraz po niej zimna. Czas zatrzymał się, zegar przestał tykać. Dopiero teraz do niego dotarło co przyszło mu stracić.
Spojrzał na twarz konającego syna czując jak łzy cisną mu się do oczu a żal zaciska żelazną pięść na przełyku, nie pozwalając wykrztusić słowa. Tedy to poratował go wuj odezwawszy się i odwracając w ten sposób uwagę lekarza od Huberta:
- Mówił waćpan, że medycyna nic nie zdziała. Nie wierzę, że nie da się już nic zrobić. - Odparł stanowczo. Zawsze gdy nadchodziły ciężkie chwile on jedyny potrafił trwać w tym co wydawało się absurdalne i dzięki temu wyciągał rodzinę z wielu kłopotów. Lekarz nań spojrzał milknąc i blednąc z lekka tedy to wuj wiedział już co zamierza rzeknąć:
- Owszem jest ktoś, kto mógłby pomóc. - Za jąkał się więc odchrząknął przełykając gulę jaka stanęła mu w gardle. Widząc ponaglające spojrzenie wąsatego mężczyzny i zrozpaczone, lecz z iskrą nadziei ojca kontynuował. - Myślę, że magik mógłby coś tutaj zdziałać. Przedmiot, którym została zadana rana niewątpliwie był magiczny.
Serce Huberta zamarło w przypływie nadziei i prędkim jej odpływie. Paranie się w magii groziło stosem o ile Inkwizycja wyniuchała iż się w niej ręce maczało. Była zakazana i obrzydliwa w jego mniemaniu a teraz stała się ostatnią deską ratunku dla jego tonącego syna. Jeśli nie przystanie na propozycję Terrence niewątpliwie skona a wtedy Hubert straci jedynego dziedzica. Z drugiej strony jeśli dopuści magika do syna narazi go na śmierć od strony Inkwizycji. I w jednym przypadku, i w drugim Terrence skazany był na śmierć lecz tylko jeden z nich dawał mu możliwość dłuższego żywota. Czemu on się wahał? Miał pieniądze i wpływy, jeśli by zechciał mógłby skutecznie zatuszować całą sprawę. Uratowałby syna od nieczystej śmierci albowiem w takim stanie nie był on na siłach aby się spowiadać. Klamka zapadła.
- Daj waćpan namiary na tego magika.



Pearkins widział wiele beznadziejnych przypadków w swoim życiu albowiem głównie zajmował się chorobami nieuleczalnymi pod względem medycyny i z tego właśnie żył, lecz z czymś takim spotkał się pierwszy raz. Owszem widział już rany pozostawione po magicznych ostrzach lecz to, ciężko było nazwać ostrzem.
Podszedł do konającego i podwinął rąbek bandaży, luźno spoczywających na jego piersi. Skrzywił się na widok paskudnej rany; cała w ropie spuchnęła tak mocno iż magik mógł z łatwością dostrzec pulsujące mięso. Młodzieńcowi wiele godzin życia nie zostało.
Spojrzał na rodzinę stojącą pod drzwiami o minach spłoszonych królików, jakby mrugnięciem był w stanie rzucić nań klątwę. Przywykł do takiego traktowania więc nie zwrócił na to uwagi.
- Prosiłbym aby wielmożne Panie i wielmożni Panowie zaczekali przed drzwiami. - Odezwał się z niezmąconym morzem spokoju w głosie. Jak się spodziewał doszły go protesty od strony matki:
- Nie zostawię swojego syna sam na sam z czarcim pomiotem! Nie pozwolę skraść jego niewinnej duszy! - Wybuchnęła. Jej mąż zaklął soczyście i chwyciwszy ją za ramiona uspokoił ją:
- Friga, ten człowiek próbuje pomóc naszemu synkowi. Nie zaszkodzi mu, obiecuję Ci. Jeśli coś mu się stanie osobiście dopilnuję aby sięgnęła go kara. - I tutaj łypnął na magika, który pozostawał niewzruszony. - Przepraszam za moją żonę. Jest bardzo podenerwowana.
- Nic nie szkodzi. - Odparł Pearkins, którego osobiście nie tknęła przemowa ani jednego, ani drugiego. Wiele razy spotykał się z gorszym nastawieniem lecz rozumiał tą kobietę, jej ból i strach, i nie miał jej tego za złe.
Gdy wreszcie pozostał sam na sam z rannym przysiadł na krańcu łoża i jął badać palcami ranę. Musnął ją opuszkami i zebrawszy ropę przystawił ją do nosa, i zaciągnął się zapachem. Poza smrodem zakażenia wyczuł to czego szukał; magię.
Myśląc chwilę i nie mogąc rozpoznać źródła postanowił jej zasmakować. Oblizał palec z ropy i przymknął oczy. Wnet uderzyła w jego zmysły fala nieczystej, brudnej i złej magii. Oblepiła jego ciało z piskiem, wbiła pazurki w skórę i jęła się wdrapywać po nim jak po nieruchomej kłodzie. Za wszelką cenę chciała dostać się do ośrodka jego życia, duszy i magii lecz ten przygotowany na taki atak odepchnął ją od siebie.
Wywrócone białkami oczy wróciły do normalności, ciało przestało drgać a usta mamrotać wersy ochronnych zaklęć. Mimo iż mara opuściła jego ciało on wyczuwał jej obecność w pokoju. Krążyła po suficie, ścianach, między regałami i ukrywała się za lustrem lecz najsilniejszym jej ośrodkiem był właśnie konający na łożu. Pearkins spojrzał na jego umęczoną twarz, na ciało krzyczące każdą swoją komórką; "pomóż!pomóż!". Młody mężczyzna nieustannie walczył o życie, za wszelką cenę trzymał się kurczowo krawędzi, z której go zepchnięto lecz Pearkins wiedział, że jest na przegranej pozycji.
- Wybacz mi. - Szepnął cicho. - Ale tutaj kończy się Twoja droga, młodzieńcze. - Powstał z łóżka. Nie mógł pozwolić aby ta poczwara nim zawładnęła, a na pewno by to uczyniła gdyby jej ofiara tylko przeżyła. Nie znał tej magii, nie był pewien skąd pochodził lecz na pewno wiedział iż jest bardzo stara, i odległa. Nie bez powodu zaklęto owego stwora w niepozornie wyglądającym sztyleciku.
Ledwo wyszedł przed pokojowe drzwi a już został oblężony przez zrozpaczoną rodzinę. Wnet ciężko mu się zrobiło na sercu widząc ich cierpienie.
- Wyleczyłeś go, magiku? Czy mój syn przeżyje? - Zachlipała matka kurczowo łapiąc go za ramiona. Zacisnęła na nich palce tak silnie, że magik przez chwilę myślał iż połamie mu kości. W oswobodzeniu się pomógł mu jej mąż. Westchnął ciężko i niechętnie podzielił się pesymistyczną wizją przyszłości:
- Nie mogę go uzdrowić. Magia, która wdarła się w jego ciało, i która go zabija jest zbyt zła i potężna. - Odsunął się odrobinę od nich aby uniknąć kolejnego targnięcia się na jego prywatną przestrzeń. - Jeśli bym to uczynił, to coś opanowałoby go a wtedy przestałby być sobą, robiłby potworne rzeczy i nic nie byłoby tak jak dawniej. Przykro mi.
Zapadła chwilowa cisza podczas, której do zrozpaczonej rodziny docierał sens jego słów. Nim jednak Friga padła do Pearkinsa jej mąż czule lecz silnie ją objął. Chwilę wyrywała się łkając ostatecznie opadając z sił i wtulając się w niego z wszystkich, jakiej jej pozostało sił. Do magika podeszła siostra Terrence, która dotychczas stała w cieniu:
- Nie wierzę aby Terrence mógł stać się zły. - Odezwała się chrypliwie lecz stanowczo. Magika zadziwiła jej postawa; dumna, pewna siebie, pełna majestatu i wdzięku. Poczuł jak szczypią go policzki od delikatnych rumieńców albowiem tak silny wstrząs na nim wyrwała. Ta niewzruszona kontynuowała: - Jest moim młodszym braciszkiem i ja, jako starsza siostra nigdy, ale to nigdy nie pozwoliłabym mu się stoczyć. - Zagryzła wargę i podeszła do niego lecz powoli, aby go nie spłoszyć. Chwyciła go za dłonie patrząc głęboko w oczy. Jej ciemne tęczówki były przepełnione troską, miłością i strachem a Pearkins poczuł ukłucie żalu, że wszystkie te uczucia nie są skierowane ku niemu. - Proszę. Zapłacimy każdą cenę. Jeśli będzie trzeba otrzyma Pan pokój w naszej rezydencji aby mógł Pan go doglądać. Zrobimy wszystko, żeby go uratować więc proszę nam pomóc.
Jej zapach uderzył w jego nozdrza; taki delikatny, jednocześnie słodki lecz zarazem kujący. Spoglądał na jej twarz, policzki mokre od łez, pełne wargi spierzchnięte i popękane, podkrążone lekko oczy po wielogodzinnym czuwaniu. Serce mu jęło się topić, rozpadać na mniejsze kawałeczki niknąć w bestialskim niebycie. Z początku nic nie mógł wykrztusić więc oderwał od niej, co prawda z trudem wzrok i spojrzał na resztę rodziny. Matka rannego ciągle się wypłakiwała w ramię swego męża, wręcz omdlewała nie mając już więcej sił na trwanie. Mężczyzna tulił ją do siebie mocno lecz spoglądał na magika i swoją córkę ślepiami wyzutymi z nadziei. Była w nich bezkresna rozpacz, żałość i gniew na samego siebie. Pearkins przeklną swoją osobę i westchnął ciężko:
- Zrobię to.



Pokój się powiększył, nawet ślepy by to zauważył. Rozmiarem przypominał teraz wielką, pustą salę balową; bez wykwintnych żyrandoli, bez rzeźb, zasłon czy donic z kwiatami. Czysta surowość formy architektonicznej. Ze względu iż wszystko było tutaj śnieżnobiałe idealnie odbijało barwy księżyca, zaglądającego nieśmiało zza chmur. Wśród granatów i wszelakich odcieni niebieskości majaczyły cienie obłoków, które nieznaną Terrence siłą gnane były po nieboskłonie, prędkością dorównując dzikim, rączym ogierom. Mimo przyspieszonego przepływu czasu wiatr nie dął, księżyc nie ruszał się z swej szczytowej pozycji.
Wśród owych dziwów łoże Terrence lewitowało centymetry nad wypolerowaną posadzką, kołysało się niczym ogromny statek rzucony na spokojne morze.
Usiadł rozglądając się z bojaźnią albowiem lękał się iż jest sam w tym dziwacznym świecie. Wnet ku jego uciesze dojrzał żywą istotę za oknem w ogrodzie. Przemknęła ona między nieruchomymi liśćmi krzewów i drzew sprawiając iż Terrencowe serce zabiło szybciej z nadziei.
Prędko zeskoczył z miękkiego, pozornie bezpiecznego łoża i porwawszy prześcieradło aby zarzucić je na ramiona, i okryć swą nagość ruszył biegiem ku oknu. Dopiero teraz pojął iż sali balowej nie ma wyjścia, żadnych drzwi ino same, gigantyczne aż po wysoki sufit okna oraz białe ściany.
Złożył więc dłonie na szybie jakby był małym chłopcem, którego zainteresowała witryna sklepowa i wtedy okno się otworzyło. Nie tak całkiem normalnie albowiem szkło pękło na miliony kawałeczków lecz bezgłośnie. Wybryzgnęły one w przestrzeń ku zieleni ogrodu i zamarły, jakby boska ręka wstrzymała dla nich czas.
Terrence poczuł ukłucie strachu w swym wnętrzu lecz nieznana siła pchała go dalej, nakazywała jego nogom brnąć ku istocie skrywającej się pomiędzy drzewami.
Gdy jego bose stopy napotkały miękką, zieloną trawę ta pokryła się szronem wywołując ciarki na jego nagim ciele. Prześcieradło niedbale wlekło się za nim, odłamki szkła migocząc w świetle księżyca leniwie odbijały się od jego ramion i twarzy, sunęły w przestrzeni i zamierały a Terrence kroczył jak w hipnozie.
Przed nim zamajaczyła biel piór; to paw o nieskazitelnej szacie. Albinos spojrzał na niego swym mądrym, złotawym ślepkiem w chwili gdy mężczyzna przed nim się zatrzymał. Z niewiadomych mu powodów zapragnął go dotknąć, poczuć miękkość jego rajskich piór na swych zziębniętych opuszkach palcy więc wyciągnął on dłoń przed siebie, przykucając a ptak o dziwo się nie spłoszył, nie uciekł.
Miast tego jego złote oczy zaszły mrokiem, ciało wygięło się jakby chciał wykonać salto w tył jednocześnie rozpościerając skrzydła i piękny ogon. To było tak gwałtowne iż Terrence cofnął się kurczowo zaciskając dłonie na prześcieradle. Ptak rozwarł dziób i wydał z siebie głośny, kobiecy pisk, tak głośny iż Terr musiał zasłonić uszy albowiem wydawało mu się iż owy wibrujący dźwięk rozsadzi mu czaszkę.
Paw pękł sypiąc piórami niczym zimowym puchem a z jego wnętrza wydarła się istota potworna. Obślizgła, ociekająca śluzem podobnym do smoły, o czterech, wychudzonych i kościstych dłoniach. Rozpostarło ono błoniaste skrzydła i rozwarło trzy, gadzie ślepia.
Terrence rzucił się do ucieczki lecz jego nogi zaplątały się w prześcieradło i już po paru metrach runął na trawy niczym jeleń godzony włócznią.
Stwór otworzył paszczę, która rozpoczynała się na środku jego głowy, przecinała szyję i pierś a kończyła się gdzieś na podbrzuszu. Wnętrze jej było uściełane rekinimi zębiskami, których nie w sposób było zliczyć. Wyginały się one na wszystkie strony a za nimi widniała bezdenna otchłań gardziela kreatury.
Rzuciła się w jego stronę zadziwiająco szybko jak na tak pokraczną sylwetkę, rozdzierając szponami trawy, które w locie więdły i usychały.
Terrence poczuł jak żołądek ściska mu się z strachu. Osłonił się ramieniem i krzyknął przeraźliwie zamykając jednocześnie oczy. Jeśli śmierć ma nastąpić z łapsk owego stwora wolałby nie patrzeć mu w te żółte ślepia.
Lecz cios nie nadszedł. Terrence niepewnie rozchylił powieki orientując się iż bestia zamarła i zawisła zaraz przed nim. Dyszała, nie; ona sapała z wściekłości lecz jakaś niewiadoma siła nie pozwoliła jej zbliżyć się do niego i go dotknąć.
Uspokajając oddech jął odczołgiwać się od kreatury gorączkowo myśląc jak wydostać się z tego koszmaru. I wtedy stwór się odezwał:
- Pomocy. - Doszedł go nieprzyjemny, zgrzytliwy głos, który zjeżył mu włos na karku lecz ton jakim owe słowo było wypowiedziane sprawiło iż się zatrzymał. Słyszał w nim rozpacz, samotność i ból. Potworny, mentalny ból rozrywający duszę kreatury na drobne kawałeczki, o ile ją posiadała.
- Pomóż mi. - Tym razem głos się zmienił. Stał się bardziej człowieczy choć nadal dziwaczna nutka w nim igrała. - Proszę. - Teraz całkowicie brzmiał jak ludzki lecz Terrence za nic nie mógł się zorientować czy należał do kobiety, czy mężczyzny. Obejrzał się więc za ramię i zorientował się iż bestia zmieniła się w coś podobnego do istoty ludzkiej.
Był, lub była wysoka. Nie miała żadnych krągłości więc przypominała mężczyznę lecz nim nie była. Twarz jej należała albo do młodzieńca o bardzo delikatnej urodzie, albo do niewiasty o lekko chłopięcych rysach. Mimo iż płci nie był w stanie ustalić owa istota wydała mu się być piękna na swój własny sposób.
Powstał na lekko trzęsące się nogi i wbił w nią nieufne spojrzenie:
- Jak miałbym Ci pomóc? - Spytał a para uleciała z jego ust ku ciągle zmieniającemu się niebu. Kreatura milczała chwilę jakby szukała odpowiednich słów aby go nie spłoszyć.
- Uwolnij mnie.
- A w zamian ty mnie zabijesz? Nie zrobię tego. - Prychnął. Nie był głupi lecz istota najwyraźniej źle dobrała słowa. Jęła gorączkować się nad dalszym zdaniem.
- Uwolnij mnie a posiądziesz moją moc.
- Jeśli Cię uwolnię a ty oddasz mi swoją moc nie będziesz miała z tego żadnego zysku, będąc słabą. - Odparł ozięble starając się zachować resztki godności w całej tej sytuacji; w końcu stał nago, w samym prześcieradle, w środku ogrodu i rozmawiał z czymś co być może nawet nie istnieje w rzeczywistości, tylko w jego głowie.
- Wolność to jedność. Tylko będąc z Tobą jednością stanę się wolna a Ty z moją mocą. - Odrzekła już sprawniej. Terrence jął się zastanawiać. Próbował już magii wiele razy lecz ograniczała się ona do skromnych zaklęć ze względu na bojaźń przed Inkwizycją.
Zadał więc pytanie: - Czymże jesteś Ty i czymże jest Twoja moc, że twierdzić iż dzięki niej stanę się wolny?
- Jestem Koszmarem dręczącym bez ustanku, jestem Cieniem za dnia i nocą, jestem Obłędem pożerającym umysł, jestem Zarazą pochłaniającą ciało, jestem Śmiercią odbierającą dusze. - Odparła bez wahania jakby wiedziała iż owe pytania padną. - Moc moja to Koszmar nękający Twych wrogów, to Cień wiecznie za nimi podążający, to Obłęd wkradający im się w umysły, to Zaraza zdzierająca im skórę, to Śmierć odbierająca życie.
Po karku Terrence przeszły zimne dreszcze. Istota nie kłamała, wyczuwał to w jej głosie, widział w jej spojrzeniu, wręcz zlizywał z jej poruszających się warg. A mimo to:
- Skąd mam pewność, że mnie nie kłamiesz?
- Podejdź a przekonasz się iż mówię prawdę i prawdę Ci obiecuję w zamian za wolność.
Zawahał się lecz jego stopy przesunęły się po skrzypiącym szronie traw. Podszedł do niej, spoglądając w jej żółte gadzie ślepia. Spodziewał się ataku, bólu i końca lecz kreatura nie drgnęła. Powoli uniosła dłonie i ujęła jego twarz tak delikatnie jakby była z cienkiego szkła.
- Obiecaj mi wolność a ja obiecuję Ci to samo. - Odrzekła i nakarmiła jego umysł wizjami, które zawładnęły jego zmysłami. Widział siebie jako potężnego maga, którego wszyscy się lękają i czują respekt. Widział jak jego wrogowie klęczą przed nim, jak jego rodzina jest bezpieczna po wszech czasy albowiem miał on na tyle mocy aby móc ich ochronić. Czara została przelana.
- Obiecuję. - Szepnął patrząc na nią lecz jej nie widząc. Istota uśmiechnęła się do niego promiennie i odrzekła:
- Ja także Ci obiecuję, Terrence Canvan. - Po czym pochyliła się ku niemu i zatopiła chłodne wargi w jego.
Terrence nigdy nie czuł takiej eksplozji dziwnej fali, jaka przeszła po jego ciele gorącą i chłodną temperaturą, mrowiąc, wywołując ciarki na skórze, wibrując każdą cząstką jego ciała.
Przejęty owym uczuciem nie spostrzegł jak ogród w okół niego usycha i więdnie a księżyc znika za coraz to gęstszymi chmurami.



Margaret kolejny raz obmyła twarz swego młodszego brata. Wyglądało na to iż najgorsze mają za sobą.
Pochyliła się nad jego umęczoną twarzą i ucałowała go w czoło czując jak ciężkie spojrzenie magika spoczywa na jej plecach. Wyprostowała się więc i spojrzała nań chłodno i przenikliwie jednak nie osiągając tego czego chciała; mężczyzna miast uciec wzrokiem, i się spultać wydawał się być wniebowzięty samym faktem iż na niego spojrzała. To wywołało ledwo widoczny rumieniec na jej bladym licu Perakinsa zalewając rozkoszną falą gorąca na sam widok lekkiego różu na jej policzkach.
- Pewnie jesteś zmęczony, służka przydzieli Ci pokój. - Odezwała się stanowczo. Pearkins poprawił się w fotelu starając się siąść prosto i dostojnie jednakże nie wychowywał się on wśród możnych więc zadanie miał utrudnione.
- A Panienka? Panienka także powinna udać się na spoczynek, wiele godzin przy nim czuwałaś. - Odezwał się starając się ukryć wszelakie zmęczenie w głosie.
- Zostanę z nim aby się upewnić iż do świtu wszystko będzie w porządku. - Odparła z jeszcze większą zawziętością i chłodem wywołując tym ciarki na plecach u magika. Chciał zaprotestować lecz iskierka zwiastująca wybuch furii sprawiła iż zaniechał tego i potulnie lecz niechętnie oddalił się do swych komnat w towarzystwie pokojówki.
Margaret westchnęła ciężko dając upust zmęczeniu, które błyskawicznie wpłynęło na jej lico oraz barki zmuszając kręgosłup do ugięcia się. Pogładziła śpiącego Terrence i uśmiechnęła się lekko. Byli sami; bez matki, która od razu by ich rozdzieliła czy surowego ojca, który całym sobą dawał im do zrozumienia jak bardzo go zawodzą.
Westchnienie po raz kolejny wydarło się spomiędzy jej spierzchniętych, pełnych warg kiedy to jęła ściągać z stóp uwierające ją buty. Rzuciła je w kąt i usiadła na łóżku by móc czuwać w odrobinę wygodniejszej pozycji.
Cały ten czas przyglądała się swemu młodszemu bratu jak spokojnie śpi i tylko chorobliwa bladość, i lekko sine wargi wskazywały na to iż gorączkował.
Zmęczenie jednak wzięło nad nią górę więc wgramoliła się na łoże i położyła obok Terrence gładząc go po policzku. Zamierzała stoczyć jeszcze jedną, ostatnią bitwę z snem lecz poległa kiedy ciepło ciała jej brata oraz jego spokojny, równy oddech ukołysał ją do snu.



Tydzień później...











- Przykro mi, że musicie wyjeżdżać. - Mruknęła Margaret bez przekonania i zrobiła to tylko dlatego, że matka trąciła ją łokciem w żebra.
Stali właśnie przed wrotami do rezydencji i żegnali się z cioteczką, jej synem oraz mężem.. tak właściwie to tylko mężem albowiem pozostała dwójka już dawno grzała siedziska w karecie.
- Mnie również. - Odpowiedział wuj wyraźnie przygnębiony tym faktem. - Będzie mi brakować tego miejsca. Piszcie listy jak Terrence się czuje, dobrze?
- Oczywiście. Margaret będzie pisała co dwa tygodnie. - Odpowiedziała Friga ignorując córkę wywracająca oczyma. - Także będziemy tęsknić, obyście dotarli do domu szybko i bezpiecznie będziemy- Ucięła gdy cioteczka wychyliła głowę przez okienko karety:
- Dość już tych sztucznych pożegnań, wsiadaj do karocy Urfled!
Wuj wyraźnie miał ochotę coś rzeknąć lecz powstrzymał go gestem dłoni Hubert:
- Idź przyjacielu bo jeszcze doleje ci truciznę do herbaty. - Mruknął po czym poklepał go po ramieniu a ten odwzajemnił gest.
- Żegnajcie, będę pisał w miarę możliwości. - Następnie skłonił się i wsiadł do karocy. Koń ruszył z kopyta i tyle ich widzieli.



Popołudniowe słońce muskało promieniami twarz Terrence a ciepły wiatr plątał się między włosami. Siedział właśnie w altance i obserwował staw choć tak naprawdę nie był obecny w rzeczywistości znanej ludziom. Odkąd się przebudził był inny i każdy mógł to śmiało stwierdzić.
Na pewno opuścił go zapał z jakim podchodził do nowych rzeczy; jego gabinet kurzył się odkąd rozegrała się dramatyczna scena pomiędzy Terrence a Travisem. Stał się jeszcze bardziej małomówny, nieobecny, nie istniejący w realnym świecie tylko gdzieś tam, w wyimaginowanym tylko w jego głowie. A przynajmniej tak myślała jego rodzina.
Pearkins jednak wiedział swoje. Owszem Terrence był nieobecny, ale na pewno nie z powodu depresyjnych, traumatycznych czy czegokolwiek przyziemnego. On rozmawiał z tą istotą, którą musiał w sobie nosić. Czynił to dzień i noc, w każdej chwili, sekundzie, minucie i godzinie swego życia. To bardzo Pearkinsowi się nie spodobało albowiem nie był pewien co też tak ciekawego ma mu do powiedzenia ta obrzydliwa i nieczysta kreatura.
Kroczył on spokojnie, jakby z ociąganiem, być może bojaźliwie lecz powoli, powoli zbliżał się do altany. Jego srebrne tęczówki wpatrywały się w Terrence jakby był otwartą księgą, z której można czytać.
Wkroczył do altany i oparł biodra o białą balustradę. Farba złuszczyła się na drewnie ukazując przegniły pod spodem materiał. Zmarszczył nos; czuł magię.
- I jak się czujesz? - Spytał lecz jakby rzucił je w wnętrze pustego tunelu, a echo jego głosu odbijało się od ścian. Terrence nie odpowiedział. Ulokował ino ciemne jak noc tęczówki na jego twarzy a Pearkins poczuł jak jeży mu się włos pod tym spojrzeniem. To nie był Terr. To było to Coś.
Ruszył w jego stronę czując jak magia płynie wartko niczym górski strumień, dookoła niego, jakby próbowała zmieść go z powierzchni ziemi. Ignorował trzeszczące deski pod jego butami, opadające kwiaty na suchą trawę i wypływające ryby do góry brzuchem w oczku nieopodal. Koncentrował się na szumie w jego głowie, jakby szeptach odległych lecz bliskich, niewyraźnych lecz zamazanych, zgrzytliwych i nieprzyjemnych.
Podejście do Terrence zajęło mu niecałą minutę z punktu widzenia trzeciego obserwatora lecz dla Pearkinsa trasa ta była długa niczym wieczność. Gdy już doń dobrnął złożył dłoń na jego czole i szepnął zaklęcie
Wnet w jego głowie wybuchły dzikie wrzaski, pełne gniewu i bólu a Pearkins przez chwilę poczuł jak coś kurczowo próbuje się go chwycić, wbić w jego miękkie ciało pazurki niczym szczur.
Terrence zamrugał i nabrał powietrza tak gwałtownie jakby niewidzialna dłoń przytapiała go przez ten cały czas. Spojrzał na magika wejrzeniem pełnym strachu i dezorientacji a mężczyzna przed nim stojący pogładził go po głowie, i przygarnął do siebie, w ten oto sposób przesyłając mu swój wewnętrzny spokój. Czuł jak serce młodego wali jak młotem i jął mu współczuć.
- Już dobrze. - Mruknął przelewając w te słowa całe swoje opanowanie. - Już Cię nie dostanie.
- Dostanie. Wystarczy, że zamknę oczy a wróci. - Jął dygotać lecz nie ze strachu. Zacisnął zęby łapiąc się magika tak mocno jakby tonął a Pearkins był dryfującą deską na powierzchni wody. Wtedy to się odezwał, dwoma głosami innymi od siebie:
- Jestem Koszmarem dręczącym bez ustanku, jestem Cieniem za dnia i nocą, jestem Obłędem pożerającym umysł, jestem Zarazą pochłaniającą ciało, jestem Śmiercią odbierającą dusze. Odejdź magiku, nic tu nie zdziałasz. - Kreatura zarechotała zostawiając sińce na skórze Perakinsa. Ten spoglądał na nią oczyma bez wyrazu a twarz jego pozostawała kamienną.
- Odejdę - Zaczął robiąc przerwę aby móc spojrzeć na grymas satysfakcji na twarzy Terrence; a raczej kreatury. Jednocześnie złączył dłonie i potarł o siebie wyzwalając zaklęcie. - w swoim czasie. - Dokończył i złożył świetliste palce na czole młodego.
Magia rozbłysła, istota nie zdążyła nawet krzyknąć a wszystkie szkody jakie wyrządziła w ogrodzie jęły się cofać. Terrence stracił przytomność gdy jego duch nie był w stanie znieść takiej szarpaniny, być może lepiej dla niego.
Magik złapał go nim osunął się na ziemię myśląc gorączkowo jak to wszystko wytłumaczy rodzinie młodego.
Blask zaklęcia powoli niknął między powiekami trzeciego oka na bladym czole Terrence.




- Friga, na miłość boską uspokój się! - Hubert powoli tracił cierpliwość do nagłych wybuchów swej żony. Co prawda sam był bliski rzucenia się na magika lecz nie chcąc pogarszać sytuacji starał się trzymać nerwy na wodzy. Jego żona za to przeciwnie:
- Nie będę spokojna, Hubercie! Ten czarnoksiężnik zrobił z mojego syna jakiegoś obrzydliwego potwora! - Wrzasnęła podejmując się kolejnej próby wydrapania mu oczu. Na szczęście poratował go Hubert.
Odsunął się się od niej na tyle, na ile mógł po czym jął tłumaczyć od nowa:
- To było konieczne, mademoiselle - Zaczął siląc się na swój odwieczny spokój lecz ten jak na złość wyparował z jego ciała. - kreatura ujawniła swą tożsamość więc mogłem podjąć próbę powstrzymania jej. Niestety jest zbyt silna aby ją wypędzić, możliwe by to było tylko poprzez zabicie jej nosiciela.
- To nie wchodzi w grę, waćpanie. - Odezwał się Hubert wachlując żonę dłonią. - Powtórzże pan cóżeś zrobił z naszym synem w ludzkiej mowie.
Pearkins nabrał głęboko powietrza w płuca i wypuścił dając miejsce w swym ciele na spokój. Poczuł jak wypełnia jego członki i sprawia iż serce zwalnia.
- Utrudniłem Jej dostęp do ciała Terrence. Teraz jeśli go dobrze wyszkolę będzie panował nad tą kreaturą.
- Szkolił?!- Friga znowu wybuchła więc Hubert automatycznie zacisnął dłonie na jej ramionach. - Na brudnego, nikczemnego czarnoksiężnika jakim jesteś Ty?! Nie pozwalam!
Margaret westchnęła wkładając w owy gest całe swoje poirytowanie. Jęła nie zwracać uwagi na teatr jaki wystawiała jej matka albowiem wiedziała iż tak najłatwiej będzie uniknąć jej furii.
Przysiadła na skraju łóżka brata i sięgnęła w stronę wolno leżącemu okładowi na jego czole lecz ten nagle się przebudził, więc cofnęła dłoń.
Rozejrzał się po pokoju niczym spłoszone zwierzę ostatecznie lokując spojrzenie czarnych tęczówek na twarzy swej starszej siostry. Ta uśmiechnęła się do niego promiennie aby dodać mu otuchy:
- Jak się czujesz braciszku? - Spytała z miłością nie zwracając uwagi na ciszę jaka zapadła.
Terrence milczał jakby rozważał odpowiedź lecz ostatecznie rzekł:
- O wiele lepiej.
- Widzisz, Friga? Nasz syn czuje się lepiej. - Rzekł Hubert. - Metody magika działają więc powinnaś go przeprosić i dać mu dalej pracować.
Friga zmierzyła magika wejrzeniem mogącym zabić woła po czym dygnęła z przesadną sztywnością wypowiadając "Proszę o wybaczenie" przez zęby. Magik się uśmiechnął.
- Nic nie szkodzi, mademoiselle. - Po czym przeniósł spojrzenie na rodzeństwo. - A teraz jeśli prosiłbym aby Państwo opuścili pokój. Muszę porozmawiać z Terrence.
Po chwilowych sprzeciwach Frigi w końcu zostali sami. Magik przysiadł na skraju łóżka Terrence, który jął obserwować go czujnie.
- Pamiętasz cokolwiek z ostatniego tygodnia? - Spytał lecz spokojnie, jakby obchodził się z dzikim zwierzęciem.
Terrence milczał i pokręcił głową. Bał się a Pearkins czuł to całym sobą, nie ważne jak ten starał się to ukryć.
- Spokojnie, młodzieńcze póki jestem przy Tobie ta bestia więcej nie zawładnie Twym ciałem. - Uśmiechnął się do niego lekko aby go pocieszyć i nakarmić swym spokojem. Metoda ta poskutkowała albowiem Terrence jął się uspokajać.
- Czy możliwym jest pozbycie się Jej? - Spytał chrypliwie i z nadzieją. Pearkinsowi ciężko było na sercu gasić owe iskry.
- Niestety nie - Odparł z nutą smutku w głosie. Mógł sobie tylko wyobrażać przerażenie tego młodego. - lecz jestem tutaj aby nauczyć Cię władać nad nią.
- Będziesz uczył mnie magicznych sztuczek? - Prychnął nerwowo lecz nie chciał być zgryźliwy. Zaistniała sytuacja namiętnie szarpała jego nerwy sprawiając iż stawał się zupełnie innym człowiekiem. Pearkins od razu mu odpowiedział:
- Nauczę Cię stać się jednością z Koszmarem, Zarazą, Śmiercią, Obłędem i Cieniem. Będziesz czuł strach lecz się nie lękał, będziesz czuł się słaby lecz silny, będziesz tworzył i niszczył, posiądziesz wiedzę i niewiedzę, staniesz się widoczny i niewidzialny. Nauczę Cię czarnej magii, młodzieńcze.

----
Kooonieeeec. Masakryczna ta końcówka, ale bez reszty pochłonęły mnie TRANSformice :D
Jeśli ładnie poprosicie napiszę jakieś "mini" opko z okresu nauki Terr'a.
Enjoy!
EDIT:
Tytuł w ogóle nic nie znaczący, no ale usprawiedliwiam się tym, że to miał być tytuł KP a nie opowiadania. Wyszło jak wyszło :)

wtorek, 15 stycznia 2013

Mniejsze zło ~Terrence Canvan.

Część Druga




Nastała wiosna. Był to okres, w którym ogrody zakwitały kolorami, zapachami i barwami. Możni tego świata nakazali wypuścić ozdobne ptactwo aby jęło się przechadzać między listowiem krzewów i róż. Ci bogatsi wyprowadzali na soczyście zielony trawnik koniki Falabella różnych maści i odcieni, aby wzbogaciły ich prywatne Rajskie Ogrody.

Na dworze Canvan'ów służba miała o tej porze roku ręce pełne roboty; musieli oni zetrzeć wszystkie zimowe kurze, umyć okna, wymienić zasłony i wypolerować parkiety, a wszystko to z powodu powrotu zza granicy najmłodszego z nich.

Terrence wracał w rodzinne progi, z szczerą niechęcią. Tyle musiał się natrudzić aby je opuścić kiedy to czas postanowił spłatać mu figla i przyspieszyć termin powrotu; a przynajmniej tak jemu się wydawało. Aby wyjechać do Anglii musiał nakłamać swej rodzicielce, oszukać ojca i przekupić wredną siostrę. Ostatecznie jego wyjazd wyglądał niczym ucieczka, bo w pewnym sensie nim był. Oczywiście nikt z rodziny czy przyjaciół nigdy by nie przypuścił iż Terrence jest w stanie coś takiego poczynić, ba! większość dotychczas twierdziła iż nawet nie mógłby o tym pomyśleć.

Mimo iż Terrence do rozrywkowych i gwałtownych nie należał, jeśli obrał sobie jakiś cel to prędzej czy później go osiągał. O wyjeździe marzył od dziewiętnastego roku życia i dopiero mając dwadzieścia cztery wiosny udało mu się ziścić to, co wydawało się jeno barwnym, odległym snem.

A teraz wracał bogatszy w doświadczenie lecz wcale a wcale nie usatysfakcjonowany. Gdy tylko kareta trzaskając żwirem pod stalowymi obręczami kół zajechała pod wrota do rezydencji, z budynku wylała się jego rodzina niczym morskie węże niesione spienioną falą przypływu. A przynajmniej tak sobie ich Terrence wyobrażał.

Nim został zaatakowany przez ową falę kąsających i pląsających domowników szybko polecił służącemu, który mu towarzyszył aby zabezpieczył jego bagaż, który ze względu na cenność trzymał cały czas przy sobie. Ten skinął głową, ujął w dłonie nie wielką walizkę i opatulając ramionami jak dzieciątko, wypadł z karety i czmychnął wgłąb rezydencji.

Terrence zaś nim dotarł do swej Ostoi Spokoju musiał przebrnąć przed liczne skargi, piski, uwagi i zgrzyty, lecz siły dodawała mu niema pochwała w ojcowskich tęczówkach. Mówiły one; "Wyjechałeś wbrew naszej woli, dowiodłeś, że nie jesteś już małym chłopcem ino mężczyzną, który sam podejmuje decyzje i potrafi się o siebie zatroszczyć". Mimo błahości owego niemego gestu Terr czuł w sercu ogromną radość albowiem rzadko widział w ojcu coś takiego.

Zazwyczaj ten sprzedawał mu chłodne, wyniosłe spojrzenia i ostre słowa lodowymi kolcami wbijające się w synowskie serce niczym ciernie. Skąd ta pogarda u ojca? Terrence od zawsze czuł iż go zawodzi. Nie był odciśniętym od szablonu współczesnego ideału synem.

Miast życia towarzyskiego od niepamiętnych czasów preferował samotnie spędzony czas z księgami, szkicownikiem bądź pamiętnikiem. Jako mały chłopiec uwielbiał obserwować życie owadów, zachodzące zmiany wśród roślinności z mijającymi porami roku, czytać przy świecy do rana baśnie i mity. Normalni chłopcy w jego wieku, w wolnych chwilach ganiali po ogrodach, psocili i mierzyli swe siły w walce na drewniane miecze. Terrence nigdy specjalnie nie miał kolegów czy przyjaciół.

Dzieciństwo spędził w samotności, czasem bawiąc się z siostrą, która za młodu była bardzo z nim zżyta. Gdy podrósł matka zatroszczyła się o to aby siostra zaprzestała niańczenia go, przeobrażając ją w wyniosłą, traktującą wszystkich chłodem damę. Tak samo jak i matka, ojciec myślał iż owa "rozłąka" wyjdzie ich synowi na dobre; że otworzy się on na świat, na ludzi i rozpocznie normalne życie, jakie chłopiec, a później także i mężczyzna powinien prowadzić. Lecz to tylko pogorszyło sytuację.

Terrence jął się jeszcze bardziej izolować, co chwila znajdując nowe hobby, które zajmowało mu całe dnie. Gdy przeczytał już wszystkie książki na temat nowych zainteresowań często wyruszał w teren aby je praktykować.

Nie lubił polowań albowiem nie lubował się w zabijaniu, nie pragnął stanąć w szranki z innym adoratorem Tej Jedynej, sam w ogóle nie oglądał się za kobietami.

Innymi słowy; bardzo niepokoił i zawodził swych rodziców.

A teraz widział w ojcowskim spojrzeniu to, czego od zawsze tak bardzo pragnął. Tak więc gdy już się uwinął z łkająca matką, przyjął ze stoickim spokojem na twarzy a ogromem przekleństw w duszy wiadomość o odwiedzinach ciotki i jej rodziny, zażył relaksującej kąpieli, która wcale relaksującą nie była, wreszcie znalazł się w swojej Ostoi Spokoju.

Kamienny taras gabinetu skierowany był na południe, jednocześnie będąc tak szerokim iż siedząc na nim mógł obserwować wschodzące i zachodzące słońce. Wnętrze gabinetu było palonym drewnem orzecha oraz dębu, tak dla kontrastu lecz z zachowaną tonacją. Na ścianach roiło się od regałów i kurzących się nań grzbietów książek, i opasłych ksiąg. Gdzieś w kącie majaczyły wetknięte w wiklinowy kosz mapy, gdzieś wisiały gablotki z starannie nadzianymi owadami na szpilki. Po ciemnym biurku skakały i pląsały liczne pergaminy, na których to widniało pochyłe, prawie że kobiece pismo Terrence oraz rysunki; zwierząt, układów gwiazd, przekroi minerałów czy też anatomiczne szkice roślin.

Wewnątrz biurka zamknięte na klucz, ukryte przed światem spoczywały bezpiecznie rysunki istot wyjętych z mitów i legend. Wkroczył więc do gabinetu, zamknął drzwi i opierając się o nie plecami wypuścił ciężko powietrze z płuc. W nozdrza szybko uderzył mu znajomy zapach kart ksiąg i palonego wosku świec. Uśmiechnął się do siebie półgębkiem i przeszedł do biurka, na którym to spoczywała walizka odniesiona przez zaufanego służącego.

Powiódł opuszkami palców po jej krawędzi lekko przygryzając wargę na samą myśl co też ona ukrywa. Wśród różnych przedmiotów przywiezionych zza granicy, zwykłych i niezwykłych znajdował się Ten Jeden. To on sprawiał iż włos na jego młodzieńczym karku jeżył się, ramiona i przedramiona obsypywała gęsia skórka a do wnętrza ciała wdzierało się podniecenie, strach i chorobliwa ciekawość. Ukrył on walizkę w szafce biurka i zabierając ze sobą klucz wyszedł z gabinetu aby legnąć wśród ciepłych, miękkich poduszek łoża albowiem wolał zbadać przezeń przywiezione przedmioty gdy będzie w pełni wypoczęty, i dzięki temu sprawny.

Lecz nie było mu to dane albowiem rankiem obwieszczono mu iż cioteczka przyjedzie wcześniej, a tak dokładniej jeszcze tego samego dnia. To sprawiło iż Terrence z jękiem opadł na powrót w poduszki mrucząc aby służki wcisnęły kłamstwo matce iż źle się poczuł i zapragnął zjeść śniadanie u siebie. Gdy już się z nim uporał począł myśleć gorączkowo jakby tu się czym prędzej wywinąć od spotkania. Cioteczka jak to na starszą damę przystało musiała dawać wszystkim, a zwłaszcza Terrence we znaki iż ma ona nader zawyżone wymagania i gusta do, właściwie wszystkiego w okół.

"Terrence Twoja matka nic nie wie o wystroju wnętrz, zabierz to paskudztwo z moich oczu.", "Terrence kto cię tak ubrał? Przebierz się bo zaraz pomylę Cię z parobkiem", "Terrence moja herbata jest za gorzka, bądź taki łaskawy i idź do kuchni znaleźć winowajcę." , " Terrence (...)", " Tak nie może być, Terrence (..)"," Co za niechlujność. Terrence!(...)".

Jego mina wyrażała wszystko. Oczywiście cioteczka nie tylko nad nim się znęcała, ale także i nad jego siostrą; Margaret. Co prawda nie aż tak bardzo, ale jednak, i to go pocieszało. Przynajmniej sam nie musiał cierpieć.

Powstał z łóżka i będąc, z lekka rozczochranym przyjrzał się sobie w lustrze. Widział w nim wysokiego mężczyznę, o niezbyt szerokich barkach, ale i nie wąskich, smukłej talii, i delikatnej cerze bez skaz. Żadnych blizn, którymi mógłby się pochwalić, żadnych szram po upadkach z dzieciństwa. Miał ciemne jak najgłębsza noc oczy pełne bystrych iskier wirujących nad tonią wewnętrznego spokoju i opanowania. Grube brwi oraz burzę gęstych, długich za ramiona i równie czarnych co tęczówki ślepi włosów, często opadających mu na twarz.

Wielokrotnie powtarzano mu iż mógłby mieć panien na tony, tym bardziej iż wiedział jak się z nimi obchodzić, i jak trafić w ich gusta. A jednak nie adorował żadnej od wielu lat albowiem praktycznie w ogóle nie wychodził poza tereny rezydencji. Bo wiedział, że miłością jego jest nauka.

Odwrócił wzrok od lustra i jął się nie spiesznie przyodziewać, jednocześnie starając się wymyślić plan przetrwania na dzisiaj.




Nie sądziłem, że to miejsce potrafi być tak bajecznie piękne albowiem tęsknota zmienia spostrzeżenia człowiecze. Tutejsze ogrody są niczym boski Eden. Wszystko wydaje się być wprost wyjęte spod Jego ręki, przepływające między palcami by następnie falą zapachów, kolorów i dźwięków uderzyć człowieka w twarz, i zatrzymać czas. Mógłbym wieczność spędzić na przesiadywaniu, na ganku i obserwować ten krajobraz byleby pozostawał niezmienny w swej zmienności.

Dziś przyjechać ma do nas cioteczka, ku uciesze mojej rodzicielki a ku moim i mojej siostry, cierpieniom. Ta istota jest dla mnie niczym jadowity wąż w rajskim ogrodzie; zaraz menda będzie próbowała pluć mi jadem w twarz. Dlatego też coby zachować szacunek ku starszej zjem grzecznie z nią obiad po czym czmychnę ile sił w nogach do altanki w okół, której rosną same róże. Wspomniałem, że cioteczka ma na nie alergie?




Obiad dłużył się tak bardzo iż Terrence jął się zastanawiać, czy aby jego żołądek nie stał się bezdenną próżnią. Cioteczka wypytywała go o wszystko co związane z jego podróżą a gdy odpowiadał, co prawda skąpo wtrącała swoje kąśliwe trzy grosze. Na szczęście władając niemalże mistrzowsko słowem, młodzieniec prędko odwrócił jej uwagę od siebie wzbudzając przy stole dyskusję na temat Anglików i ich dziwacznego akcentu.To pozwoliło mu szybko dokończyć posiłek i wymawiając się iż potrzeba mu świeżego powietrza chwycił tomik mitów i ruszył do altany. Teraz przynajmniej będzie miał spokój do kolacji, no chyba że jakaś nadludzka siła oszczędzi mu dalszych cierpień i gromem z jasnego nieba porazi kochaną cioteczkę; w co wątpił.

Ku jego niezadowoleniu okazało się iż nawet w altanie nie zazna spokoju albowiem po skończonym obiedzie odwiedził go syn cioteczki;Travers. Młodzik miał siedemnaście wiosen, był nader chudy lecz wysoki przez co Terrence porównywał go do pająka; jednego z tych jadowitych pająków. Gówniarz był tak rozpieszczany przez cioteczkę, że obecnie "wyżej srał niż głowę miał". Wszyscy i wszystko musiało wiedzieć o jego tytułach, rodzinie i pochodzeniu, a także szlachetności krwi.

Wkroczył więc do altany tym swoim wkurzającym, dostojnym krokiem i przystanąwszy przy malowanej, białej balustradzie spojrzał na oczko wodne widniejące nieopodal.

- Nie podoba mi się, jak traktujesz moją matkę, Canvan. - Rzekł ku niemu nawet nań nie patrząc. Terrence właśnie był w trakcie czytania mitu, który planował przeczytać dzisiejszego wieczoru. Siedząc więc na krześle, z założoną nogą na nogę i opartym o kolano tomikiem zerknął na szczeniaka niczym na kupę łajna.

- Szukasz dziury tam gdzie jej nie ma, mój drogi. - Mimo iż w środku już się cały gotował jakby diabeł wrzucił go do piekielnego gara, jego twarz, ruchy i głos pozostawały spokojne i niewzruszone.

- Mam oczy Canvan. Chcesz ją zbyć prostymi, szybkimi odpowiedziami a gdy Ci się to wreszcie uda, uciekasz. Bardzo mi się to nie podoba. - Obrócił się ku niemu sztywno jakby połknął kij od miotły tonem głosu doprowadzając Terrence do niebezpiecznego wrzenia.

- Sugerujesz więc, że oczyma jesteś w stanie zaobserwować znaczenie i długość słów jakie padają z mych ust, nie używając przy tym narządu słuchu? Ewoluowałeś? - Dodał ostatnie pytanie i poczęstował go uśmiechem, jakim rodzic karmi dziecko gdy zrobi jakąś głupotę lecz nie chce aby się rozpłakało. Travers zmrużył jasne jak u ryby ślepia:

- Ciekaw jestem czy szabelką równie dobrze operujesz co słowami. - Syknął starając się przelać jak najwięcej jadu w każde wypowiedziane słowo. Na Terrence jednak nie zrobiło to wrażenia. Czuł, że wygrał tą bitwę.

- Ah, bo to już wiosna. Podczas okresu godowego samce czując napięcie seksualne wywołane przez ruję samic, rywalizują między sobą o jedną z najlepszych. Cioteczka nie jest tą najlepszą więc nie widzę sensu o nią zdzierać futer i pazurów. - Być może przegiął. Być może Travers rzuciłby się na niego i Bóg jeden wie jakby się to skończyło gdyby nie krzyk cioteczki wołający do siebie swojego najukochańszego syneczka.

Gówniarz w półkroku ku Terrence zamarł, wlepiając weń nienawistne wejrzenie. Ten nie pozostał mu dłużny lecz doprawił ową wrogość cwaniackim, złośliwym uśmieszkiem. - Jeszcze odszczekasz te słowa, Canvan. - Rzucił ozięble i oddalił się odprowadzony czujnym spojrzeniem, ciemnych tęczówek mężczyzny.



- "Wśród milczenia głuchego szli na świat daleki, Drogą ciemną i mgłami zaległą gęstymi, I już się mieli wkrótce wydostać z podziemi, Gdy strwożony, czyli za nim idzie Euredyka, Oglądnie się Orfeusz- a wtem żona znika."" - Terrence zrobił chwilową przerwę pomiędzy zdaniami aby dodać dramatyzmu czytanemu przezeń mitowi, jednocześnie rzucił znad lektury ciemnym ślepiem by zlustrować twarze kobiet go słuchających

Była pora wieczorna, dokładnie po kolacji większość zebranych udała się do salonu aby móc wspólnie chłonąć kulturę w postaci fortepianowej muzyki i czytania mitów.

Wyprostowany, z czarnymi włosami spiętymi w warkocz, który spływał mu po ramieniu stał przed palącym się kominkiem na środku salonu. Kobiety odziane w wykwintne, starannie wykrojone suknie spoczywały na krzesłach i fotelach zaś mężczyźni otaczając pomieszczenie kręgiem stali przy nich wiernie niczym psy.

Wszyscy wpatrzeni w Terrence wsłuchiwali się w mit, który przedtem nikt inny nie raczył przeczytać w trakcie takiego spotkania. A że publika naszego młodego hrabiego głównie składała się z kobiet wiedział on dobrze co wprawi je w zachwyt i wywoła u nich ciche westchnienia skierowane w stronę Orfeusza.

- " Próżno ją objąć, próżno zatrzymać się stara: Pierzcha Euredyka, jak dech, jak czcza mara; Lecz nie śmie się użalać nad tą srogą zmianą, Chyba by się żaliła, że jest zbyt kochaną. Słabym głosem ostatnie pożegnanie daje I zapada się znowu w smutne śmierci kraje."- Jego słowa odbijały się cichym echem od ścian, przenikały na pogrążony w nocnym mroku korytarz oświetlony jeno bladą, ledwo widoczną księżycową łuną. Samotna służka przystanęła przy drzwiach salonowych aby wprawnym uchem wyłapać ostatnie zdania mitu płynące w powietrzu spokojnymi tonami Terrencowego głosu.

Nikt oczywiście nie zauważył iż brakowało w salonie jednego członka rodziny. Był nim Travers. Jednak każdy dobrze wiedział iż młokos, z racji swego młodego wieku był bardzo energiczny i tego typu wieczorki rodzinne przychodziło mu spędzać w ogromnych katuszach. Tak więc zwykle rodzina przymykała oko gdy ten cichaczem, myśląc iż nikt go nie widzi ulatniał się z salonu, prostak.

Gdy wieczór się zakończył księżyc powoli osiągał górski szczyt na nieboskłonie. Kobiety rozeszły się aby przygotować się do snu a mężczyźni pozostali jeszcze na parę chwil w salonie.

- Nie pojmuję tego Terr. - Ozwał się jego przytłusty wuj o haczykowatym nosie i ostro podkręconych, gęstych wąsach. Terrence spojrzał nań pytająco znad stoliczka, na którym postawiono kryształowe literatki oraz trunek powszechnie wśród Canvan'ów lubiany; whyski.

Wuj widząc iż zwrócił na siebie jego uwagę kontynuował zupełnie nie zwracając uwagi iż reszta mężczyzn dziwnie poczęła się ulatniać. - Widzę, że potrafisz obchodzić się z kobietami a mimo to żadnej u boku nie masz. Ile to już wiosen Ci stuknęło? Dwadzieścia trzy?

- Dwadzieścia cztery, wuju. - Poprawił go ze spokojem w głosie jednocześnie prostując się i odprowadzając wzrokiem pozostałych członków rodziny. Wiedział już co się święci. - Ojciec namówił Cię na tą rozmowę, nie mylę się, wuju?

Wuj jednak tylko się roześmiał wprawiając swój ogromny brzuch w drżenie. Odebrał on literatkę od Terrence i poruszył nią w dłoni przyglądając się "pracy" cieczy w niej zawartej.

- Ależ oczywiście, że nie mój drogi. Jak cała Twoja rodzina zamartwiamy się o Twoją przyszłość. Od ponad dwóch lat nie adorowałeś, żadnej z pięknych pań, nie brałeś udziału w pojedynkach ani też żadnych zawodach. - Zrobił chwilową przerwę by wysączyć trunek uwięziony w krysztale literatki. - Szczerze powiedziawszy zaczynają krążyć nieprzyjemne plotki na Twój temat, czy aby to czasem nie oglądasz się za chłopcami. Dobrze wiesz, że jeśli jest to prawdą mnie możesz powiedzieć.

Terrence o mało nie zakrztusił się whyski przysłaniając usta pięścią.

- Nonsens. - Wykrztusił. - Jakbym słyszał ojca. Wuju oszczędź mi tych bzdur na litość boga i bogów. Może zaraz poczniesz wymieniać mi to co robię a czego nie robię?

Wuj zmarszczył haczykowaty nos i pokręcił wąsami po czym wygiął wargi w uśmiechu sprawiając iż jego policzki stały się groteskowo wypukłe:

- Nie chciałem Cię rozeźlić, ale skoro odczuwasz gniew to z Tobą chyba wszystko w porządku. - Zarechotał i odstawił pusty kryształ na stoliczek. - Jutro mam zamiar wybrać się na polowanie, może zabierzesz się ze mną? Porozmawiamy na spokojnie bez ścian z uszami i oczami. - Puścił mu oczko, poklepał go po ramieniu i ruszył w stronę wyjścia.

- Z przyjemnością, wuju. - Odparł odprowadzając go wzrokiem i rzucają mu jeszcze ciepłe "Dobranoc". - Byleby dalej od ciotki. - Dodał mrukliwie i dolał sobie whyski.

Być może dobrze zrobił iż wypił trochę więcej albowiem to co zastał w gabinecie zwaliłoby go z nóg. Wszystkie mapy, rysunki i zapiski leżały na ziemi porozwalane niczym słoma w oborze. Niektóre z ksiąg także "wyfrunęły" z swoich miejsc, teraz grzejąc miejsce po drugiej stronie pomieszczenia. Najbardziej jednak wstrząsnął nim wyłamany zamek w szafce biurka. Podbiegł prędko do mebla i jął sprawdzać czego brakowało. Tak jak się spodziewał; przedmioty, którymi miał się zająć zniknęły.

Jeszcze nigdy nie czuł takiej paniki i gniewu jak dzisiejszej nocy.

W umyśle zaświtała mu pewna myśl, tak niegodna, niewdzięczna i prostolinijna, że aż dziw, że o tym pomyślał. Czując przypływ adrenaliny, który uderzył w jego żyły falą gorąca wypadł z gabinetu i porwawszy szablę, z stojaka w salonie ruszył w pościg za sprawcą.

Jego zmysły przyćmione furią obrały zupełnie inne obroty, niczym już nie przypominając ludzkie. Wydawał się być zwierzęciem, głodnym drapieżnikiem toczącym z pyska pianę, o obłąkanych ślepiach, nieustannie węszące, zawzięcie podążające za nikłymi śladami chorego, rannego zwierza. Nigdy przedtem nie czuł tego stanu lecz w chwili obecnej interesowały go tylko dwa cele; dopaść i ukarać. Oczami wyobraźni widział odcięte łapska złodzieja, sikającą posokę z kikutów i wrzask tak głośny, że aż rozkoszny dla jego uszu.

Pamięć została zamazana, po dziś dzień nie wiedział jak odnalazł sprawcę, za to pamiętał strach wymalowany na jego wąskiej twarzy. Młody Travers wyglądał w tamtej chwili niczym zając zagoniony w kozi róg. W jego jasnych, rybich oczach niczym od gładkiej tafli lustra odbijał się Terrence; usposobienie drapieżnika, z obnażonymi kłami rzucającego się na ofiarę. W istocie sprawa od strony Traversa wyglądała inaczej:

Wymknąwszy się z spotkania, którego i tak nie cierpiał całym swoim jestestwem wdarł się do kuchni by zwinąć jabłko. Przy okazji nawinęła mu się kucharka, całkiem młoda i urodziwa. Patrząc na wiek Traversa, w mig poczuł on dziką rządzę, a że był szlachetnej krwi taka brudna, bez znaczenia dziewka powinna dać mu się posiąść jeszcze zaraz na blacie. Ta jednak okazała się być nieświadomą swego żałosnego stanu, jaki pełniła w obecności tak wysoko urodzonego więc czym prędzej czmychnęła z kuchni. Jako że w Traversie zagotowała krew, porzucił on ledwo nadgryzione jabłko i ruszył za nią w pościg aby to po dopadnięciu swej ofiary pokazać jej prawdziwe męstwo. Nie dogonił jej jednak albowiem jego uwagę przykuło coś znacznie lepszego, coś co przewyższało chęć zadania gwałtu.

Drzwi od gabinetu Terrence były uchylone a wnętrze pomieszczenia kusiło zmysły Traversa zapachem map i wosku świec. Oto miał okazję aby okrutnie zemścić się na swym największym wrogu i tak też uczynił. Wdarł się do gabinetu, na początku chcąc narobić jedynie bajzlu lecz gdy dobrnął wśród fruwających ksiąg i kart do biurka, widząc zamknięte szuflady jął się włamywać.

Wyjąwszy sztylet, który zawsze przy sobie nosił dla bezpieczeństwa, bestialsko i mało dyskretnie wręcz powyrywał zamki z drewna. W górnych szufladach znalazł jedynie zapiski i bezużyteczne dla niego papiery więc dobrał się do szafki, a tam czekał nań łup w postaci świeżo przywiezionych z Anglii przedmiotów. Nie mogąc się zdecydować co z nimi zrobić postanowił ukraść je i zniszczyć na oczach swego wroga gdy nadejdzie pora.

Jakże wielkie było jego zdziwienie gdy w trakcie powrotu do swych komnat drogę przeciął mu nie kto inny jak Terrence. Na dodatek nigdy nie widział go w takim stanie więc prędko strach wkradł się w jego pierś zmuszając serce do galopu.

Trzymał on szablę, tak mocno iż zbielały mu knykcie. Z pomiędzy lekko rozwartych warg wydobywał się cichy warkot, pierś unosiła się szybko w przypływie furii. Wlepiał on czarne niczym noc ślepia w Traversa, pełne żądzy krwi i obłędu.

Gdy zaatakował osłonił się teczką. Szabla niczym w masło weszła weń przeszywając ją na wylot i o mało nie pozbawiając Traversa oka. Terrence szarpnął szablą chcąc się uwolnić lecz tylko przyciągnął przeciwnika do siebie. Wykorzystał ten fakt i sieknął go z ogromnym rozmachem pięścią w twarz. Młody upadł na ziemię puszczając teczkę, która rozwarła swe klapy sypnąwszy nań przedmiotami uwięzionymi wewnątrz. Czując jak krew z pękniętego nosa i łzy zalewają mu twarz jął w panice macać za czymkolwiek, czym mógłby się obronić.

Terrence kopnął go w twarz odrzucając gówniarza od przedmiotów lecz nie zauważył iż temu udało się jeden z nich pochwycić. Chwyciwszy go za fraki podciągnął go do pionu, przygwoździł do ściany i jął okładać pięścią w twarz. Młody nie mogąc wykrztusić z siebie ni słowa, ni krzyku próbował osłaniać się rękoma ostatecznie na oślep zamachnąwszy się przedmiotem, jaki ściskał w dłoni.

Na szczęście Traversa, a nieszczęście Terrence, ową rzeczą okazał się dziwacznie wyglądający sztylet.

Rękojeść nie posiadała jelca i była w kształcie kruczych łbów, przewijających się niczym węże pomiędzy piórami. Klinga wiła się jak gadzie, obślizgłe cielsko i była pokryta grawerem aby przypominała łuski. Całość nie była z metalu lecz z dziwnego, czarnego kamienia przypominającego diament. Osrebrzone były jeno łuski i pióra. Także właściwości sztyleciku były nader dziwaczne. Wszedł on pierś, pod obojczykiem Terrence jak w masło wystawione na słońce a gdy już się w nim zatopił powietrze wypełnił krzyk. Travers nie był pewien czy to był krzyk Terrence, czy jakiejś innej istoty albowiem był zbyt otumaniony i oszołomiony od ciosów. Ważniejszym było to co później się wydarzyło. Sztylecik rozpadł się, sypnął drobnymi jak mak odłamkami w twarz Traversa uderzając w rybie oczy.

Ból był tak potworny iż osunął się on na ziemię i jął się wić. Oczy Terrence rozszerzyły się w przebłysku świadomości lecz było już za późno. Odłamki jakie ugrzęzły w jego ciele zaczęły wibrować, z sykiem wypalać mięso by dostać się do serca. Jął się drapać po ranie, wciskać weń palce desperacko starając się wyciągnąć resztki sztyleciku lecz jego próby spełzły na nic. Dobrnęły one do jego przyspieszonego serca i wbiły się w nie rozsiewając dziwną, wibrująca falę po całym jego ciele. Świat zawirował mu przed oczyma, jął opadać w bezbolesny, bezwonny mrok słysząc jedynie w głowie echo wrzasku cierpiącego Traversa.




----- Dacie wiarę, że to miała być KP?(!) W ostateczności przeobraziła się ona w nieudolne opowiadanie (cz.I), które zaczyna się nieudolnie a jeszcze bardziej nieudolnie kończy. Ten kto to przeczytał jest pro. Enjoy! :D

sobota, 12 stycznia 2013

Chcesz być dobrą i miłą? Nic z tego. Zło zawsze Cię dopadnie, zło zawsze Cię zniszczy.

  Zastanawiałeś się, jak to jest umrzeć śmiercią tragiczną? Ja też nie. Gdy poznajesz smak pełni życia nie myślisz o śmierci. Tak było i ze mną. Nie miałam pojęcia co mnie czeka. Gdybym wiedziała, co się ze mną stanie przez magię, zaprzestałabym jej używać. Gdy się urodziłam i dorosłam nikt mi nie dał instrukcji do niej. Siedziałam w tym bagnie sama. Za każdym razem gdy umierałam, ktoś musiał mnie wskrzeszać. Nie wiedziałam jak, nie wiedziałam kto. Zawsze kończyło się tym samym. Śmiercią. Tym samym, bolesnym rozsypywaniem się na kawałki, po czym następowało to samo, bolesne składanie kawałków. Do momentu aż w końcu się nauczyłam. Wreszcie doszło do mnie co mam robić, by nie czuć tego bólu. Co ze mnie zostało? Wrak wycieńczonej wiedźmy z kilkoma podświadomościami, które niszczą mnie od środka. Wraz z każdą kolejną śmiercią dochodziła kolejna cząstka mnie. Cząstka która nie nakładała się na inne cząstki. Była całkowicie inna. Zanim znalazłam się w Vetroskey, widziałam jak Quetro wybijali nas. W głębi siebie czekałam na to, aczkolwiek nie chciałam by to nastąpiło. Chciałam żyć pierworodnym tokiem życia, lecz nie mogłam. W świecie "dziwnych" traktowali mnie jak rzecz. "Zrób to, zrób tamto" słyszałam. Nie miałam od nikogo wsparcia, którego często tak bardzo potrzebowałam. Wszystkie rasy pokładały w wiedźmach pustą nadzieję, że to właśnie my pokonamy Quetro i Zagładę. Ot tak. Pstrykniemy palcem i świat będzie naprawiony. Bez żadnego zagrożenia. Nie mogłyśmy w tamtych czasach czuć, kochać. Byłyśmy postrzegane jako broń. Bezuczuciowa, beznamiętna, bezimienna broń, którą się odłoży w kąt po jej zużyciu. W oddali od świata patrzyłam jak moje siostry giną za wszystkich. Nie chciałam być kolejna. W moim życiu liczyły się kilka rzeczy, wartości - wolność, otoczenie, ja i stukot kopyt mojego jedynego przyjaciela. Uciekałam podróżując, poznając i szukając ksiąg. Nigdy nie otworzyłam się przed nikim, każdy wydawał mi się podejrzany. Nikt nigdy się nie dowiedział kim tak naprawdę jestem. Lecz od zawsze byłam obserwowana. Pewnego dnia wszystko znikło... Jakbym po raz kolejny rozpadła się na kawałki. Lecz to nie było to. Nie tym razem. Wtedy obudziłam się w jakieś czarnej, śmierdzącej dziurze przywiązana do zimnej, brudnej ściany. Nie byłam wtedy sama. Wokół mnie było setki osób podobnych do mnie. Wyczułam nawet kilkaset czarodziei. Wszyscy byli przesiąknięci krwią. 
Tak właśnie zaczęła się moja przygoda w Vetroskey. Spędziłam tak kilkanaście lat, kto wie, może nawet kilka set. Było to jedno z moich najgorszych przeżyć. Jedno z przeżyć, które do dnia dzisiejszego wraca do mnie. Uwięziona była z nami Tivianna. To ona nas wydostała na powierzchnię Ziemi. Po parunastu latach móc wciągnąć świeże było niesamowitym doznaniem. Parenaście lat pod ziemią zmieniło mnie diametralnie. Już nie byłam tą samą Xeanceą Vivienne Devor. Kiedyś uwielbiałam pomagać. Teraz liczę się dla mnie tylko ja i mój Nike, nikt więcej. Od tej pory nie znałam współczucia czy poczucia winy. Pokazuję swoją złość i zażenowanie raniąc przy tym bezbronnych ludzi. Posługuję się sarkazmem i ironią, czego kiedyś nie miałam w zwyczaju. Reszty charakteru nie da się opisać, ze względu na moje liczne ja. Kilkanaście lat spędziłam na tym, by się wydostać z tego przeklętego miejsca. Nie mogłam. Tivianna, nie pytając nikogo, podjęła za nas decyzję i nas zamknęła. Na wieczność. Czy chciałam czy nie, musiałam się tutaj zaaklimatyzować. W moim życiu pozostały dwie rzeczy, które znałam kiedyś- rutyna dnia związana wraz z przebywaniem z Nike'm oraz kilkanaście moich cząstek, które nadal czyhają na mnie gdzieś w ciemności. Z każdym dniem stają się coraz bardziej widoczne...